• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Sudety MTB Challenge 2010

opr. Krzysztof Kochanowicz
14 września 2010 (artykuł sprzed 13 lat) 

MTB Challenge, organizowany przez Grzegorza Golonko, to nasz najdłuższy etapowy wyścig na rowerach górskich. Rywalizacja odbywa się w parach lub solo, podzielona na kategorie według płci i wieku. To, co różni tę imprezę, to fakt, iż start i metę nie dzielą setki kilometrów, jak w wielu etapówkach, lecz etapy tworzą niemal zamkniętą pętlę wokół Kotliny Kłodzkiej.



Ideą zawodów, oprócz rywalizacji sportowej, jest prezentacja regionu, a także integracja uczestników, którzy między poszczególnymi etapami wspólnie spożywają posiłki i przebywają w przygotowanych przez organizatora miejscach noclegowych (z reguły w szkołach). Bagaże uczestników są przewożone ze startu na metę kolejnych odcinków trasy. Impreza jest otwarta zarówno dla zawodowców, jak i amatorów. W tym roku na starcie była totalna międzynarodówka - 16 krajów z 4 kontynentów.

MTB Challenge w 2010 roku liczyło 5 etapów oraz prolog. Poszczególne etapy zróżnicowane były pod względem trudności i dystansu. W tegorocznym Challenge'u można było znaleźć praktycznie wszystko, od długich ostrych podjazdów, przez ściany, gdzie nawet kolce w butach nie pomagały przy podejściu, po szybkie odcinki i zjazdy, gdzie robiło się miękko, a klocki hamulcowe dosłownie się paliły. Całość rozpoczęła się od jazdy na czas w Dusznikach Zdrój, a zakończyła w Kudowie Zdrój. Etapy prowadziły zawodników wokół Kotliny Kłodzkiej przez otaczające ją pasmo górskie. Łącznie, według organizatora, było do przejechania 360 km, a i różnica poziomów w sumie sięgała 13500 metrów. W rzeczywistości wyszło wszystkiego "ciut" więcej.

Pomysł na udział w etapówce, chodził mi po głowie od momentu, gdy wciągnęły mnie prawdziwe górskie maratony. W zimie podjęta została decyzja, że jadę na Challenge, przy okazji spędzając w Sudetach wakacje. W styczniu, z uwagi że im wcześniej się zapłaci, tym jest taniej, grono ludzi miało już opłacony start, w tym ja. Cała zima przepracowana z myślą o Challenge'u. Później, gdy przyszedł sezon, doznałem kontuzji i start wisiał na włosku. Przed samym startem musiałem wycofać się z lokalnego maratonu w Kadynach, więc jakoś nie nastrajało to specjalnym optymizmem. Wielu odradzało mi start, ale co tam, jadę, twardym trzeba być.



Trzy dni przed startem już zaczynało mnie nosić. Dzień przed czasówką, po otrzymaniu pakietu startowego i założeniu numerku na kierownicę, jakoś wzrosło mi tętno;).

Dzień prologu
Przyjeżdżamy na miejsce. Do wyboru były pakiety startowe z noclegiem lub bez, ale to już praktycznie inna bajka. Nie ma odwrotu, czas walczyć. Wpierw startowały pary - panowie, panie, pary mieszane - w odstępach 30 sekundowych. Później zawodnicy indywidualni, czyli m.in. ja. Rozgrzewka, pełna koncentracja i jakoś nagle mignęła mi koszulka z herbem Gdańska. To był Wojtek Jegliński, który przyjechał z Michałem Rzeczyckim. Nawet sobie nie zdajecie sprawy, jak to przyjemnie jest zobaczyć swoich, gdzie dookoła ma się samych Czechów, Słowaków, Duńczyków, Holendrów itd.... Naprawdę fajnie zobaczyć swoich. Woody wraz z Jamim (obsługa i kierownicy startu) wzywają poszczególne numery do ustawienia się na starcie. 14:37:30 numer 21 Łukasz Bolius.

Skończyła się zabawa. Przede mną z numerem 15 i 16 jedzie Wojtek i Michał. Zawodnik przede mną wystartował, więc zaraz moja kolej. Czeszki odliczają kolejno 30, 15, 10....sekund do startu. Amor zablokowany, przerzutki ustawione, but wpięty.....7...6...5...tętno na polarze 123...4...3....2....1...Start! Ogień....Cisnę z myślą, by nikt mnie nie wyprzedził. Skręt w lewo, zjazd na ulicę, podjazd po bruku, znowu w lewo i asfaltowa ściana w las...Doganiam dwóch zawodników, którzy jechali przede mną, potem trzeciego, zjazd w dół i meta pod górę. Płuca przepalone, rzężą jak stary polonez na gazie. Średnie tętno po 3km 181HR. Czas 00:10:06,5 i 31 miejsce w klasyfikacji...jakoś nie poszło. Do zwycięzcy, Bułgara Woutera Cleppe, straciłem 1 minutę i 40 sekund.

Dzień 2:
Dzień drugi to już prawdziwe ściganie. Czasówka miała na celu tylko ustawienie w sektorach startowych. 6:45 pobudka, makaron, bidony, spakowanie się i wyruszamy do Dusznik Zdrój. O 10.00 Jami wraz z Woodim, którym robimy za tłumaczów, dali sygnał do startu. Start, jak to bywa na MTB Marathonie, pod górę. Postanowiłem, że cały wyścig będę jechał swoim tempem, gdyż po pierwsze nie wiedziałem, co mnie czeka, dwa, że całe przygotowania poszły na marne.



Po starcie peleton podzielił się na dwie części, a ja zawisłem pomiędzy grupami. Już na początku wyścigu było wiadomo, że to nie będzie wycieczka. Dość mocne tempo, do tego asfaltowa ściana. Później, gdy wjechaliśmy w las, zaczęła się prawdziwa zabawa. Ciężki podjazd pod Zieleniec, gdzie trzeba było miejscami biec, dobrze porozdzielał stawkę. Ja sukcesywnie przesuwałem się do przodu, nadrabiając zarówno na podjazdach, jak i zjazdach. Dobrze, że rodzinka stała na trasie z bidonami i żelami, to nie musiałem ani się zatrzymywać na bufetach, ani nie musiałem targać ze sobą plecaka. Cały czas starałem utrzymywać równe, mocne tempo, nie przekraczając tętna 180 i powtarzając sobie, że dzisiaj jest ostatni etap. Zresztą to była myśl przewodnia, która towarzyszyła mi przez cały wyścig - dzisiaj i jutro wolne. Przed końcem dogoniłem grupę, w której jechał Piotr Kaszubiak, Łotysz, para Czechów i para Duńczyków. Jakieś 5 km przed metą Piotrek krzyczy do mnie, żebym trzymał się grupy, bo zaraz będzie finisz, a jego już biorą skurcze. Jakoś nie bardzo chciałem się szarpać, gdyż i tak nic by mi to nie dało. Jeszcze krótka rozmowa z Łotyszem całkiem jakoś zniechęciła mnie do ataku. Ale w momencie, gdy wjechaliśmy na asfalt, prowadzący do mety, jeden z obsługi, pilnujący drogi, krzyczy coś w stylu : "tsi kilometry, tsi kilometry, drei kilometern". W głowie zapaliła się czerwona lampa z hasłem "atakuj". Przed samą metą zaatakowali Duńczycy, za którymi pojechałem. Skręt w prawo i atak na kostce pod górę. Jakoś się udało z nimi wygrać. Później się okaże, że wraz z Piotrem i dwoma Duńczykami będę pokonywał kolejne etapy. Krótka rozmowa i podziękowanie za walkę. Tak się skończył pierwszy dzień: Duszniki Zdrój - Kraliky 83 km, 2320 metrów przewyższenia, czas 4:23 i miejsce 20. Nawet się zdziwiłem, że aż tak to wyszło. Wygrał Belg, który okazał się późniejszym zwycięzcą całego wyścigu. Teraz regeneracja, powrót do domku i czyszczenie / przygotowywanie sprzętu. O godz. 21 wszystko było zrobione i można spokojnie było iść spać. Zresztą, ten cały schemat z godzinami, pobudką, jedzeniem i spaniem powtarzał się przez cały wyścig.



Dzień 3:
Dzień trzeci i z powrotem jesteśmy w Czechach, w miejscowości Kraliky. Po drodze na granicy mieliśmy jeszcze kontrolę, która związana była z meczem piłkarskim Lech Poznań - Sparta Praga (czy jakoś tak). Po poprzednim etapie właściwie niczego nie czułem, czułem się dobrze, nawet chyba lepiej niż dnia poprzedniego. Patrząc na Road Book'a, czułem lekkie obawy, poprzedni etap wydawał się łatwy i przyjemny, ten miał być już prawdziwym wyzwaniem. I w rzeczywistości tak było. Długie ciężkie podjazdy, wjazd na Śnieżnik potrafiły zmiękczyć twardzieli. Do tego zjazdy, których chyba nigdy nie zapomnę. W życiu bym nie przypuszczał, że na sztywnym rowerze z 100mm skokiem z przodu da się zjechać z takich górek! Raz musiałem ściągać wraz z Hiszpanem Czecha, który spadł z trawersu i trzymał się drzewa. Do samego końca walczyłem z Duńczykiem, który jechał solo. Ja mu uciekałem na podjazdach, a on mnie dochodził na fullu na kamienistych zjazdach. No i uciekł, przed samą metą. Po etapie nogi miałem poobijane, ciężkie, naprawdę zmęczone, jednym słowem miałem "zgona". Ten etap wszystkim dał w kość, generalnie prócz zjazdów, i to też niektórych, za dużo z niego nie pamiętam.
Kraliky - Stronie Śląskie 78 km, 3280 m przewyższenia, czas 4:37 i miejsce 19 - miłe zaskoczenie. Jak na razie idzie nieźle.

Dzień 4:
Rano wstaję pełen obaw, że po wczorajszej wyrypie nogi nie będą działały. Wmawiam sobie, że to w końcu "dzisiaj jest ostatni etap" więc dam radę, chociażby z buta, ale ukończę. Po rundzie honorowej w Stroniu Śląskim, przesunąłem się do przodu, 2-3 rząd. Start jak zwykle, pod górę. Na wąskiej asfaltowej drodze prowadzi nas samochód organizatora. Droga coraz bardziej się wznosi, a tempo lekko wzrasta. W momencie, gdy wjechaliśmy do lasu, na drogę pokrytą tłuczniem, nie mogłem złapać rytmu. Zawodnicy, mnie mijali, Piotrek Kaszubiak wraz z Duńczykami motywują mnie do walki. Przyzwyczajony do tego, że pierwsze kilometry wyścigu są dla mnie tragiczne, zbytnio się nie przejąłem. Już na pierwszym zjeździe zacząłem przesuwać się do przodu. Wyjazd z lasu i dojeżdżamy do krótkiego asfaltowego odcinka pod górę, na którym poprzechodziłem do przodu. W sumie kolejny dzień znowu jadę sam. Później dojechałem do grupki, w której jechała para Hiszpanów i Czechów oraz Michał Cesarczyk.



Gdy rozpoczął się zjazd z Borówkowej wiedziałem, że zacznie się ostra jazda. Odcinek, który znam z tego roku z edycji MTB Maratonu w Złotym Stoku. Wpierw długi zjazd po korzeniach i kamieniach, a później ściana, a właściwie ściany. Na zjeździe uciekłem, na podjeździe to grupka raz mnie dochodziła i przejeżdżała obok mnie, raz ja dociągałem do nich. I tak cały czas się tasowaliśmy. Aż w końcu kawałek uciekli. Na drugim bufecie dogoniłem Słowaka, z którym doszliśmy moją grupkę. I tak wspólnie pracowaliśmy. Tempo było okrutne. Z 10km przed metą odskoczył Słowak z Hiszpanami. Ja uciekłem Michałowi. Przed zjazdem do Barda Drogą Krzyżową dogonił mnie Michał. My natomiast na tym kamienistym zjeździe przegoniliśmy Hiszpanów. Niestety Słowaka już nie dogoniliśmy, a ja wygrałem finisz z Michałem. Ten etap naprawdę mi się udał, byłem zadowolony, jechałem z coraz większym luzem i pomimo iż normalnie jeżdżę na dystansach MEGA tutaj jakoś to wszystko wychodzi. Na mecie oczywiście jak zwykle, rozmowy i dzielenie się wrażeniami przy bufecie.
Stronie Śląskie - Bardo 59km, 2540m przewyższenia, czas 3:18, jestem na 16 miejscu (3 z Polaków).

Dzień 5:
Patrząc na wykres trasy nie wydawała się jakoś straszna w porównaniu do drugiego etapu. Do tego "tylko" 58km, sprawiało, że miałem wrażenie, że ten etap będzie stosunkowo łatwy. Nic bardziej mylnego! Ustawiłem się w sektorze dla czołówki wyścigu w drugim rzędzie.
Ruszamy o godzinie 10:00. Pierwsze kilometry znowu po asfalcie pod górę. Już czułem, że nie mam tych nóg co wczoraj, ale co tam, ja dam radę. Wszyscy się męczą, czyli nie może być tak źle. Gdy wjechaliśmy do lasu poszedł ogień, prawie jak na płaskich maratonach. Zrobiła się liczna grupa, w której na początku nie mogłem dobrze złapać koła. Męczyłem strasznie, trzymałem się innych praktycznie rzęsami. Ale się nie poddaję. Podbieg pod górę, zjazd, lekkie wypłaszczenie i jakoś sam nie wiedząc jak, uciekłem mojej grupie. Później doszło mnie znowu paru, ale pocisnąłem w trupa i znowu kawałek miałem przewagi. Wąski zjazd parowem, sztywna ściana na polu i bufet. Był to 20km, który oznaczał, że cała zabawa dzisiejszego etapu ma się dopiero zacząć. Wymieniłem bidon i w tym momencie spostrzegłem, że z przedniego koła ucieka mi powietrze. Krzyczę do taty " koło". Szybka zmiana i jazda pod Twierdzę Srebrnogórską. Asfalt, z przodu blat, z tyłu 3. Odrabiam to co straciłem.



Przejeżdżamy obok twierdzy, jedziemy wzdłuż jej fosy, wąską na kierownice ścieżką - z jednej strony rów po fosie, z drugiej przepaść, a my grzejemy między krzakami- szaleństwo! Wjeżdżamy w las, robi się prawdziwy interwał i.....odcina mnie. Nie mam siły, zaczyna mnie kręgosłup boleć. Pierwsza myśl, znowu odnowiła się kontuzja, to mam już pozamiatane. APAP do gęby i walczę, nie poddam się. Mijają mnie kolejni zawodnicy. Na takim dużym podejściu (z 150m z buta spokojnie) widzę jak ci z którymi normalnie jadę są u góry. Nie wszystko stracone. Cisnę ile mogę, przenoszę rower przez zwalone drzewa. Przed podjazdem na Wielką Sowę, znowu stoją rodzice z bidonem. Jakoś powoli znowu wracam do siebie. Doganiam Duńczyków, z którymi to jak zwykle wymieniam poglądy na trasie i zagrzewamy się do walki. Gdy rozpoznaje ścieżkę, którą już nie raz na MTB Maratonie jechałem, wiedziałem którędy jechać. Zgubiłem Duńczyków, na zjeździe po kamieniach, przechodzę jadącego samego Hiszpana. Już myślałem, że wszystko gra, ale przeliczyłem się. Końcówka czyli z jakieś 10km do mety to istna agonia. Nie mogłem przekręcić korbą, ale jakoś pozycję utrzymałem. Później się okazało, że tarcza z tyłu była tak skrzywiona że koło ledwo się kręciło. Na trasie przeżyłem piekło, zresztą chyba jak wszyscy. Ci co na poprzednich etapach do fotografów uśmiechali się, pozdrawiali, teraz jechali ciężko sapiąc. Bardo - Głuszyca, 58km, 2840m przewyższenia, 4:09, 22 miejsce.

Dzień 6:
Niestety to już koniec. Na starcie atmosfera pikniku. Każdy, z każdym gada. Ustawiłem się razem z 4 innymi Polakami. Zaczepiamy parę Czechów, żartujemy sobie z nimi. Wszystko wygląda jakby impreza miała się dopiero zacząć. Etap przed startem dumnie okrzyknięto etapem przyjaźni - do pierwszej górki. Tam poszedł ogień jak na normalnym jednodniowym maratonie. Nogi już nie te, ale trzymam się zawodników, z którymi toczę walkę o generalkę. I znowu początek męczę, ale jakoś się trzymam. Dół, góra, dół, góra, stawka nawet dobrze się nie rozciągnęła. Potem dwie ściany. Naprawdę ściany. Żeby wejść na górę musiałem podciągać się na rowerze. Wszyscy jadą jakoś weseli, uśmiechnięci. Do pierwszego bufetu dojechałem z parą Belgów. Wziąłem bidon i krzyknąłem do taty, że nie mam pompki. Zaczęło lekko padać. Trasa biegła taką polną ścieżką, gdzie było mnóstwo korzeni. Ciężko łapało się rytm, wybijało strasznie. W połączeniu z deszczem zrobiło się lodowisko. Chciałem dojść jadących przede mną Hiszpanów i przycisnąłem na zjazdach. Na zakręcie koło odjechało....Jak przywaliłem żebrami i kaskiem....Belgowie pomagali mi zejść na bok z trasy, bo sam nie mogłem. Złapałem oddech i jedziemy dalej. Podczas uderzenia, skrzywił się lekko hak, śruba od linki popuściła. Linka zaczęła się luzować, więc biegi miałem właściwie tylko ręczne, przez ciąganie palcem linki. Tak jakoś przejechałem 8-10km do bufetu.



2 minuty i linka była naciągnięta, przerzutka wyregulowana, pompka zaczepiona, bidon wymieniony. No to ciśniemy dalej. Odcinek asfaltowy, na którym czułem się jakbym podjeżdżał pod zbiornik retencyjny w żarnowskiej elektrowni. W głowie myśl byle przetrwać do Karłowa czyli do miejsca, które znam na pamięć, stanowiące ostatnie kilometry trasy. Błota zrobiło się tyle, że praktycznie nie miałem biegów. Przed samą metą znając na pamięć tereny, uciekłem Belgom i reszcie, myśląc, że przed metą będzie tylko lekka hopa. Była taka ściana z bruku, że tylne koło się ślizgało. Do wjazdu w las udało mi się utrzymać pozycję, później uciekłem na zjeździe po schodach. Gdy wjechałem na ostatnią prostą, zobaczyłem szpaler ludzi. Fajne uczucie, gdy tyle ludzi bije ci brawo a spiker wyczytuje twoje nazwisko i narodowość. Na mecie obowiązkowe piwo i podziękowanie dla rywali, a właściwie towarzyszy, którzy ramię w ramię z tobą walczyli :) Jeszcze pogaduchy z Łotyszem, który obiecał, że za rok przyjedzie silniejszy, mocniejszy i tym razem mnie pokona. Później była impreza, dekoracja najlepszych i wspólne zdjęcie z tym dla czego przez tyle dni znakomita większość walczyła, czyli koszulka za dojechanie do mety koszulka finishera i wspólne zdjęcie z resztą twardzieli - bezcenne. Ostatni etap z Głuszycy do Kudowy Zdrój liczył 69km i miał 2520m przewyższenia. Mój czas to 4:11, 22 miejsce, a w generalce ukończyłem na 17 miejscu.

Podsumowanie:
Tak naprawdę nie da się opisać Challenge'u, to trzeba przeżyć. To co próbowałem napisać to taka mała cząstka tego wszystkiego co się działo. Niby tale obcych ludzi, taka zgraja międzynarodowa, a każdy z każdym potrafił się dogadać, każdy każdemu pomagał. Obojętnie czy to był Polak, Słowak, Niemiec czy Anglik. Gdy ktoś stał na poboczu, każdy się pytał czy niczego nie potrzebuje. Gdy ktoś leżał, reszta pomagała mu wstać. Był nawet przypadek, że kolega oddał parze rower bo tamci urwali hak, a walczyli o pierwsze miejsce w generalce. Tu nie było chamstwa jakie się zdarza na niektórych maratonach. Nie było przepychanek, pełna kultura. A atmosfera - imprezy. Ja jako, że nocowałem poza obozem, nie doświadczyłem wszystkiego i mogę tylko powiedzieć co się działo podczas wyścigu oraz przed startem i na mecie. Były typowe wycinaki, zawodowcy nastawieni na wynik, ale i masa ludzi, którzy traktowali to jako przygodę, zabawę. Prosty przykład Charlie Eustace, spytajcie się ludzi, którzy byli na tym wyścigu a gwarantowane, że na twarzy pojawi się uśmiech. Gość, który rozkręcał peleton, bawił się przed i po starcie, raz wystartował w szlafroku, w którym wjechał na metę - w czystym, białym szlafroku. Ale było więcej takich ludzi.

Jeden z etapów Jeden z etapów
Był nawet przypadek, że ostatniego dnia para zaręczyła się na trasie. Pomimo, iż był to naprawdę piekielnie trudny wyścig to tuż po jego zakończeniu wiedziałem, że chce pojechać znowu za rok. To zupełnie coś innego. To samo działo się na bufetach i na trasie, gdzie stali "obstawiacze" zawodników - w tym moi rodzice, którym bardzo dziękuje za pomoc. Z tego co mówili, to również na bufetach trwała feta, Belgowie, Polacy, Słowacy, Czesi, Niemcy. Wszyscy razem rozmawiali, dogadywali się na migi, pozdrawiali się z daleka, pomagali sobie wzajemnie. Do tego obsługa maratonu - perfekcja. Ludzie rzetelni, zawsze pomocni, niezwykle cierpliwi. A czescy mechanicy - czarodzieje i nieźli jajcarze. Co mi jeszcze utkwiło w pamięci to doping na trasie. Gdy wjeżdżało się do Czech, ludzie na szlakach, kibicowali, krzyczeli, a gdy zobaczyli swoich - darli się niesamowicie. Robili tyle miejsca, że tirem można było przejechać, proponowali własną wodę, a gdy ktoś miał defekt, pomagali naprawiać. A teraz Polska - ludzie patrzyli na nas jak na wariatów. Nie raz spotkałem się z tym, że trzeba było uważać bo wchodzą pod koła lub nie schodzą z trasy - kobitę prawie rozjechałem. Chociaż nie wszyscy - pamiętam jak szła jakaś kolonia, która wydzierała się i każdy z nich chciał przybić piątkę. Zupełnie inaczej się wtedy jedzie.

Na samo wspomnienie o tym co tam przeżyłem mam banana na twarzy. Gdy dwa dni po Challenge'u stanąłem na starcie na maratonie w Głuszycy w sektorze dla "etapowców" zapanowała taka atmosfera jak parę dni wcześniej. Tego nie da się opisać to trzeba przeżyć.

Na zakończenie chciałbym serdecznie podziękować moim rodzicom, którzy codziennie wspierali mnie na trasie. Dziękuję również Michałowi za pomoc przy wozie technicznym. Zaś Wojtkowi składam gratulacje i życzę kolejnych sukcesów!

Zdjęcia z poszczególnych etapów Challengu są do wglądu w galerii Państwa Bolius.

Do ściągnięcia: filmy z Sudety MTB Challenge 2010

Strona organizatora: Sudety MTB Chellange

Autor relacji: Łukasz Bolius [GR3miasto]

Relacja pochodzi ze strony Grupy Rowerowej 3miasto

opr. Krzysztof Kochanowicz

Opinie (12) 5 zablokowanych

  • (4)

    TransCarpatia to to nie jest... ale pełen szacunek i tak wzbudza. Brawa za walkę, wynik to drugorzędna sprawa.

    Świetnie, że dobry wzorzec jakim jest w Polsce TransCarpatia zaczyna być powielany, dzieki temu być może jest szansa na wzrost poziomu jego ogranizacji.

    • 7 0

    • y... (1)

      Marcin? xD

      • 1 0

      • Daniel ;)

        • 0 0

    • TransCarpatia??

      Chyba jednak Rygiel.. Nie ma to jak autoreklama:P

      • 0 1

    • ..

      Mam nadzieję że nie mówisz o zeszłorocznej TransCarpati...Bo jakby z tamtego roku zaczeli wszyscy brać przykład to by był dramat, a Challenge chyba przestał by istnieć. Poza tym pamietaj że TC i BCH to praktycznie zupełnie inne imprezy

      • 0 0

  • Dzięki za relację

    kotlina to moje strony rodzinne :)
    Gratki dobrego wyniku

    • 4 0

  • ŻAL ! (1)

    Rzeczywiście dużo wspólnego to ma z trójmiastem...

    • 0 15

    • Rozumiem, że jesteś tu przyrośnięty

      I resztę Polski oglądasz tylko w TV. To jest dopiero ŻAL! :P Byłam w te wakacje w Kotlinie i tylko o dzień spóźniłam się, żeby obejrzeć lokalny etap. Piękne strony, warte promowania, a jazda po prawdziwych górach to miła odmiana od naszej względnej płaskości krajobrazu :)

      • 2 0

  • racja :)

    Banan na twarzy na samo wspomnienie, 2x ukończyłem Challenge - w 2006 i 2007. Żałuj że spałeś osobno a nie z grupą, noclegi w szkołach wraz z organizacją tam obowiązującą są obowiązkowym elementem tej przygody :) nie odpuszczaj tego za rok!

    • 6 0

  • I tak w porownaniu do Mai Wloszczowskiej jestescie cieniasy, wiec bez podniety... (1)

    Rogale macie na gebach jakbyscie przynajmniej cos osiagneli, pamietajcie ze Mai to do piet nie dorastacie. A zreszta picie piwa jakos niezbyt przystoi sportowcowi.

    • 0 11

    • Masz rację

      W 100% masz rację. Podpisuję się pod tym że w porównaniu do Mai jestem cienias. No ale cóż nie każdy może mieć 620tyś PLNów na sezon + cały sztab jak to ma Maja ;)

      • 0 0

  • Smaczek na VIMEO

    Cyba coś w tym jest :) http://vimeo.com/groups/440/videos/14810823 ,
    gość ma tego więcej :D

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk (5 opinii)

(5 opinii)
zawody / wyścigi

Dni testowe w promotocykle chwaszczyno

dni otwarte

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum