• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Wyprawa wokół Korsyki

opr. Krzysztof Kochanowicz
16 września 2010 (artykuł sprzed 13 lat) 
Malownicze wysepki Iles Sanguinaires na zachodnim krańcu Golfe d'Ajaccio Malownicze wysepki Iles Sanguinaires na zachodnim krańcu Golfe d'Ajaccio

Chciałbym mieć dom z widokiem na morze i góry... Góry niby łagodne, obrośnięte bujną zielenią, ale w zetknięciu z morzem poszarpane, skaliste, czerwone. Morze przejrzyste, turkusowe, ciepłe i słone, z maleńkimi zatoczkami wciśniętymi między skalne ściany. Plaże wypełniałby ciepły piasek i drobne kamyki mieniące się wszystkimi barwami tęczy. Z gór do morza spływałyby krystalicznie czyste, chłodne strumienie. Wyżłobiwszy w skalnym podłożu łagodne zagłębienia, nęciłyby strudzonych wędrowców do rześkiej kąpieli w upalny dzień. Głęboko w górach wąziutkie wstążki dróg prowadziłyby do zapomnianych, kamiennych miasteczek, gdzie na zacienionych skwerach z fontann tryska smaczna, źródlana woda... Takim domem przez 23 dni była dla nas Korsyka.



Czasem wpada mi do głowy pomysł na jakąś wyprawę, która potem długo nie może doczekać się realizacji. Wbrew pozorom jest to dobry znak. To, co przychodzi nam łatwo, cenimy mniej i wspominamy krócej. Wyprawę, na którą przyjdzie nam czekać latami, wspominać będziemy do końca życia. Nie wiem, z czego to wynika, ale tak już jest. I nie ma znaczenia, czy ta wyprawa zaprowadzi nas do sąsiedniego województwa, czy na koniec kontynentu. Wszystko zależy od nas, od naszych aktualnych możliwości, wyobrażeń i wielu innych uwarunkowań, które w danym okresie naszego życia wyznaczają nam pewne granice. Przekroczenie tych granic wydaje nam się trudne, może nierozsądne, a może po prostu szalone. Ale jeżeli już tego dokonamy, będziemy czuli wspaniałą satysfakcję ze zdobycia czegoś, co jeszcze przed chwilą wydawało się być dużo dalej, niż długość naszej wyciągniętej ręki.

Czy to takie trudne?
O Korsyce po raz pierwszy pomyślałem jesienią 2006 roku, kilka miesięcy po urodzeniu naszej córki - Natalki. Gdzieś w internecie wygrzebałem szczegółową relację z podróży po wyspie. Opis był niezwykle inspirujący. Na zdjęciach wspaniałe krajobrazy, wąskie, kręte drogi, co krok urocze plaże i krystalicznie czysta, przejrzysta woda. Niewielkie zagęszczenie ludności, ciepły, ale wilgotny, śródziemnomorski klimat, sporo zieleni - wszystko to sprawiało, że Korsyka od razu wydała się idealnym miejscem na wyprawę rowerową. Gdy dodamy do tego niezwykle górzyste ukształtowanie powierzchni, szczyty sporo wyższe niż Tatry, wiele przełęczy przekraczających 1000 metrów n.p.m., zdamy sobie sprawę, że jest to miejsce idealne, ale też bardzo wymagające.

Droga zachodnim wybrzeżem Cap Corse to typowo korsykański standard: wąska, kręta i niezwykle wyeksponowana Droga zachodnim wybrzeżem Cap Corse to typowo korsykański standard: wąska, kręta i niezwykle wyeksponowana


I gdy tak zatapiałem się w moich marzeniach o Korsyce wystarczyło, że mój wzrok powędrował w kierunku małego, drewnianego łóżeczka, w którym cichutko spała słodka, delikatna istota. Zaraz wracały wątpliwości, odzywał się tzw. rodzicielski rozsądek, obawy... W głębi duszy wierzyłem jednak, że poradzimy sobie. Przecież wystarczy poznać swoje możliwości, dopasować wspólnie rytm i zostawić na boku własne egoizmy... Czy to takie trudne?

Jednak w pierwszym roku po urodzeniu Natalki to właśnie rodzicielski rozsądek kazał nam jechać do łatwej i przyjemnej Estonii. W drugim roku skierował nas w Dolinę Loary i do Luksemburga. Dopiero wtedy byliśmy pewni, że poznaliśmy już swoje możliwości, dopasowaliśmy rytm i... przekonaliśmy się, że z dzieckiem w przyczepce nie da się jeździć po górach. Byłem o tym tak święcie przekonany, że nawet chciałem to sobie gdzieś zapisać. Jednak nawet najbardziej rozsądne zapiski nie były w stanie zmusić mnie do porzucenia marzeń, marzeń o wyprawie na Korsykę!

Pomysł jeżdżenia z dziećmi w przyczepkach, czyli z obciążeniem wynoszącym około 65 kg, w wymagającym, górskim terenie wydawał się bardzo ryzykowny. Było ciężko, ale tylko realizacja najbardziej szalonych pomysłów zostawia w głowie najpiękniejsze wspomnienia.

Zbieramy ekipę:
Jesień 2008 - Harpagan. Właśnie na jednym z kolejnych punktów spotykam Michała. Dalej ruszamy razem. Zaliczamy wspólnie kolejny punkt i jedziemy razem na następny. Jedziemy "gdziekolwiek razem" po raz pierwszy w życiu, a ja po chwili proponuję mu wspólny wyjazd w wakacje, z żonami i dzieciakami. Szaleństwo? Tak szaleństwo, ale pozytywne. No i nie zapominajmy, że jednak wymieniliśmy już ze sobą parę maili... z uwagami o dziecięcych przyczepkach rowerowych. No i widywaliśmy się... po dwa razy do roku, na Harpaganach. A to już kapitał na poważną znajomość. Ja tymczasem tłumaczę Michałowi, że Natalka jest właśnie w takim wieku, że będzie potrzebowała przyjaciółki na wyprawie: - Wiesz, do zabaw, rozmów... i żeby nie trzeba było szukać tych cholernych placów zabaw. No i najlepiej żeby były w podobnym wieku. A w jakim właściwie wieku jest Twoja córka? Niecałe dwa. Aaa to podobnie. - Michał spogląda na mnie z mądrą miną i kiwa głową: - Tak, yhmm, tak, hmm to dobry pomysł, chyba pojedziemy. - Zdębiałem. Nie dałem po sobie poznać, ale zdębiałem. Spotkało się dwóch idiotów i w dziesięć minut zmówili się na trzytygodniową wyprawę rowerową z małymi dziećmi. Ten wyjazd będzie albo wielką klapą, albo jednym z najlepszych w życiu. Innych możliwości nie było!

Piękny widok na Bonifacio, wybudowane na krawędzi wapiennego klifu, obserwowaliśmy niestety w trakcie padającego deszczu
Piękny widok na Bonifacio, wybudowane na krawędzi wapiennego klifu, obserwowaliśmy niestety w trakcie padającego deszczu


Wielkie przygotowania:
Wielkie przygotowania mają pewnie tylu zwolenników, co i przeciwników. Są tacy, co jadą w trasę z marszu bez żadnego planu, pakują się w nocy przed wyjazdem, a problemy rozwiązują na miejscu. Ja zabieram się za to 3, 4... 6 miesięcy wcześniej. Można rzec, że już wtedy jestem w trasie. Fizycznie jeszcze na miejscu, ale mentalnie już w trasie. Tym razem było podobnie, ale odczuwałem pewien niepokój. Wszystko szło nam zbyt łatwo. Z internetu ściągnąłem dokładne mapy Korsyki (w skali 1:100.000). Korzystając z Google Earth i kilku relacji ułożyłem trasę - niecałe 1100 km pozwalało na zamknięcie pętli wokół wyspy.

Mailowo ustaliliśmy z Nowaczykami termin wyjazdu - połowa maja miała zapewnić nam temperatury dzienne w granicach 22-24°C. Wszyscy byli pewni urlopów, więc przez internet zakupiliśmy bilety na prom. Zrobiliśmy to dwa miesiące przed wyjazdem, dzięki czemu każda rodzina zapłaciła zaledwie po 64 euro w obydwie strony łącznie z opłatą za samochód. Z czasem cena za sam samochód w jedną stronę wzrastała do 90 euro! Formę fizyczną wyrabialiśmy dojazdami do pracy: Justyna 17 km w jedną stronę, ja 14. Z powrotem pod górkę, więc mieliśmy namiastkę tego, co nas czeka na Korsyce. Przed Natalką natomiast roztaczaliśmy sielską wizję codziennych zabaw w piasku i morzu... foremki, łopatki, wiaderka, a wszystko to w towarzystwie "swojej przyjaciółki Madzi". Więcej argumentów nie było potrzeba, by ją przekonać. Pełna entuzjazmu Natalka opowiadała wszystkim dookoła, że jedzie na Korsykę, żeby się bawić ze swoją przyjaciółką Madzią (choć tak naprawdę jeszcze się z Madzią nie poznała). No właśnie, wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik poza jednym. Większa część ekipy wciąż nie widziała się na oczy. Muszę w tym miejscu przytoczyć jedną z mych żelaznych zasad, którą uskuteczniam wszem i wobec przy każdej okazji. Zasada głosi, że oto na poważną wyprawę rowerową powinna jechać zgrana, sprawdzona ekipa..., że trzeba poznać wcześniej swoje style jazdy, style bycia, oczekiwania, przyzwyczajenia, charaktery, itepe, itede. Nie było wyjścia... dwa tygodnie przed wyjazdem spotkaliśmy się wszyscy na majówce. Natalka i Madzia były tak nastawione na wspólny wyjazd, że rzuciły się sobie na szyję, jak stare znajome. Potem przez trzy dni jeździły w jednej przyczepie. Formalnościom stało się zadość, można było ruszać na Korsykę!

Potężne pasma górskie i maleńkie miasteczka przyklejone do stromych zboczy w regionie Balange Potężne pasma górskie i maleńkie miasteczka przyklejone do stromych zboczy w regionie Balange


Dojazd:
Plan dojazdu budził spory niepokój. Do włoskiego Livorno było całe 1800 km, a ani my, ani Nowaczykowie do fanów jazdy samochodem się nie zaliczamy. Rowery tym razem eksperymentalnie lądują w bagażniku. Wygląda to dość karkołomnie. Biedna Natalka siedzi w swoim foteliku, a obok na złożonych siedzeniach tkwią dwa rozbebeszone rowery. Oddzielnie koła, siodełka, poza tym przyczepka, sakwy i inne drobniejsze bagaże.

Startujemy w piątek rano, a Nowaczykowie już w czwartek. Spotkanie wyznaczyliśmy sobie w kolejce na prom. Tymczasem gdzieś na niemieckiej autostradzie, między Berlinem i Monachium zjeżdżamy zatankować, patrzymy... Nowaczykowie też tankują. Spotkanie jest dla wszystkich bardzo miłym zaskoczeniem. Niespodziewany widok Natalki przywraca Madzi nadzieję, że rzeczywiście jedzie spędzić wakacje ze swoją przyjaciółką, w co powolutku zaczynała wątpić. Pierwszy dzień dojazdu kończymy w Austrii, zaś Nowaczykowie śpią w Monachium. Drugi nocleg już w Livorno. My na plaży a Nowaczykowie w centrum miasta, korzystając z noclegu znalezionego poprzez Hospitality Club. Rankiem odpływamy na wymarzoną Korsykę.

Czterogodzinny rejs promem upływa całkiem znośnie. Docieramy do Bastii i kierujemy się do polskiego klasztoru Maison Saint Hyacinthe, gdzie dzięki uprzejmości sióstr możemy bezpiecznie pozostawić samochody. Pierwszy kontakt z korsykańskimi drogami jest szokiem. Serpentyna wije się w górę do klasztoru, a pas, którym jedziemy, wydaje się węższy niż nasze auto. Gdy po trzech tygodniach wędrówki wracamy tą samą drogą na rowerach, stwierdzamy ze zdumieniem, że jak na korsykańskie warunki, to ta droga jest prawie ekspresówką. Na parkingu pod klasztorem składamy rowery, przyczepki i mocujemy bagaże. Tym razem wszystko dokładnie zważyłem... jeszcze w domu. Uzyskany wynik kazał wątpić w powodzenie przedsięwzięcia: Natalka: 15,5 kg, przyczepka: 16,5 kg, sakwy boczne: 18 kg, namiot: 3 kg, torba foto: 4 kg, torba podsiodłowa: 1 kg, dodatkowy bagaż w przyczepce (głównie zakupy): 3-5 kg, woda w butelkach: 1-3 kg. W sumie ponad 60 kg!

Poznajemy też uroki korsykańskich bezdroży. To dzięki tej drodze Golfe d'Alisu jest niedostępna dla samochodów Poznajemy też uroki korsykańskich bezdroży. To dzięki tej drodze Golfe d'Alisu jest niedostępna dla samochodów


Dzień 1: Półwysep Cap Corse:
Półwysep Cap Corse nazywany jest Korsyką w miniaturze. Łagodna, wschodnia strona, jak dla nas była w sam raz na pierwsze rozgrzewkowe kilometry. Zachodnia, z licznymi podjazdami, dała pojęcie, jak będzie wyglądała nasza trasa przez następne tygodnie. Niektóre fragmenty drogi przez Cap Corse należały do najbardziej wyeksponowanych i co za tym idzie, najpiękniejszych odcinków, jakie pokonaliśmy na Korsyce.
W drogę ruszamy około 15-tej. Mimo, że Cap Corse ma jedynie 14 km w najszerszym miejscu, to jego najwyższy szczyt sięga aż 1300 m wysokości. My jednak zaczynamy od wschodu, a tam droga jest niemalże płaska. Podjazdy sięgają 30-50 metrów. Idealnie, jak na pierwsze, rozgrzewkowe kilometry. Jak to zwykle bywa na początku każdej wyprawy, chwilę zajmuje mi ustabilizowanie toru jazdy i szybko wpadam w stan euforii. Chłonę widoki, kilometry... nogi same się kręcą a aparat składa do zdjęć. Czuję się wspaniale - wreszcie jadę rowerem na wymarzonej i tak wyczekiwanej Korsyce!
Po drodze zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu z kamiennym stołem. Natalka wdrapuje się na górę, za nią wchodzi tam Madzia i rozpoczynają się profesjonalne tańce na stole. Po chwili ewidentnie słychać fragmenty ulubionej piosenki Natalki - "Nie mam nogi" Kazika Staszewskiego. Kluczowe słowa brzmią: Widoki na przyszłość są raczej nieciekawe. Zachciało się nam iść na wyprawę. - Na pocieszenie warto przytoczyć słowa refrenu: - Hej, hej, hej, inni mają jeszcze gorzej! - Justyna mawia, że to przeze mnie córka uczy się głupot. A Natalka po prostu lubi czasem posłuchać Kazika.
Przed wieczorem docieramy nad Baie de Tamarone - samotną zatokę na północno-wschodnim krańcu półwyspu. Tu zaplanowałem nasz pierwszy nocleg. Plaża jest zupełnie pusta, jedynie na placu obok stoi pojedynczy kamper. Pewien niepokój wprowadzają tabliczki z napisem, że to ścisły rezerwat przyrody. Nocowanie na dziko jest na Korsyce zabronione, więc czaimy się dłuższą chwilę rozpoznając teren. Wtem na plac podjeżdża ciemnozielony jeep - coś jakby straż leśna. Kierowca otwiera szybę i wskazując na nas mówi: - No camping! No camping! - Gdy z lekka rozeźleni cofamy się do pobliskiego kempingu, rozpoznajemy zielonego jeep'a, a wkrótce też i faceta. Wszystko jasne, to właściciel kempingu. Cóż, mówimy: - Śmierć frajerom! - i dwa razy po 17 euro ląduje w jego szufladzie.

Rano rozglądamy się po okolicy. Jak widać, kępy kaktusów osiągały dość pokaźne rozmiary Rano rozglądamy się po okolicy. Jak widać, kępy kaktusów osiągały dość pokaźne rozmiary


Statystyka dnia: dystans 38 km; czas jazdy 2:22; śr.V 16,1 km/h; suma przewyższeń 365 m.

Dzień 2:
Nazajutrz, od samego rana, czeka nas pierwszy poważny sprawdzian. Dziesięciokilometrowy podjazd na Col de la Serra ma nas przybliżyć do odpowiedzi: Czy z dzieckiem w przyczepce można jeździć po górach i czy może to być przyjemne? Kemping opuszczamy niespiesznie przed dziesiątą. Żeby nie było tak łatwo, w lokalnym supersamie zakupujemy baniak wody i rozpoczynamy wspinaczkę. Jakby podjazdu i baniaka było nam mało, to jeszcze diametralnie zmienia się jakość nawierzchni. Gładziutki asfalt ze wschodniego wybrzeża będzie od teraz pozostawał w sferze naszych pobożnych życzeń.

Szczęście, że chociaż podjazd okazuje się w miarę łagodny. Nachylenie sięga 5%, sporo jest odcinków niemalże płaskich. W połowie drogi dochodzi nas wielki, bardzo rozciągnięty peleton. Wiek kolarzy mamy szansę osiągnąć za jakieś 20, a może i 30 lat. Oby zdrowie też tak dopisywało! Wyprzedzają nas i wyprzedzają, a proces ten zdaje się nie mieć końca. Każdy się oczywiście odwraca i pozdrawia. Ostatni raz takie coś przeżyłem na Stelvio, ale tam akurat wszyscy pozdrawiali Justynę. Tutaj co niektórzy doceniają, jak się męczę, kiwając z politowaniem głowami. W końcu miarka się przebiera i postanawiam pokazać Francuzom prawdziwe oblicze polskiego kolarstwa. Korzystając z dłuższego wypłaszczenia rozpędzam zaprzęg i teraz to ja zaczynam powoli wyprzedzać maruderów. Ścigamy się tak aż do samej przełęczy. Na odcinkach o nachyleniu ponad 3% nie daję im rady. Ale gdy tylko stok łagodnieje, moi rywale, najwyraźniej nieświadomi toczącego się wyścigu, zatrzymują się po krzakach, pstrykają fotki lub zwalniają oglądając się na kompanów. A ja odrabiam straty z nawiązką. Ostateczny bilans jest dodatni i na czubek wjeżdżam w czołowej grupie. Znudzona Natalka uwalnia się z przyczepy, co Francuzi przyjmują z głośnym aplauzem. Jeden zapytuje o wagę zaprzęgu, a odpowiedź szybko rozchodzi się w grupie. Niektórzy poklepują mnie w dowód uznania, padają przy tym wyrazy na "ą" i "ę".

Długa siesta podziałała na nas rozleniwiająco i zamiast zdobywać wierzchołek miasteczka, popstrykaliśmy sobie zdjęcia u jego podnóży Długa siesta podziałała na nas rozleniwiająco i zamiast zdobywać wierzchołek miasteczka, popstrykaliśmy sobie zdjęcia u jego podnóży


Potem dłuższy czas spędzamy w cieniu na trawie, a ja w tym czasie idę coś pstryknąć. Zjazd to prawdziwa męczarnia. Asfalt jest tak zniszczony, że w zasadzie jedziemy z prędkością zbliżoną do podjazdowej. Na fali dumy, którą napompowali mnie francuscy kolarze, zaczynam tłumaczyć Justynie, jakiego to niezwykłego wydarzenia jesteśmy współtwórcami. Że z tak małym dzieckiem, że z tak ciężką przyczepką, że po tak wysokich górach, że w namiotach, że na tyle dni... Wyliczam i wyliczam nasze absolutnie niepowtarzalne zasługi i gdy jestem już bliski wystąpienia z wnioskiem o medale, ordery i listy gratulacyjne, mija nas z naprzeciwka inna para z dzieckiem w przyczepce. Hmm, cały wywód diabli wzięli. Medali nie będzie...

Kiepski asfalt kończy się definitywnie w miasteczku Pino, ale chwilę wcześniej zaliczamy pierwszą kąpiel w morzu. Na plażę w przepięknej Golfe d'Alisu prowadzi nierówna, kamienista droga. Ale nie takie odcinki się robiło na Harpaganie. Michałowi udaje się przejechać całość bez podpórki i to w obydwu kierunkach, choć momentami przyczepka osiąga całkiem poważne przechyły. Dzięki tej nieprzejezdnej dla samochodów drodze plaża jest zupełnie pusta. Szybko wbiegam do morza. Tego roku zima na Korsyce była surowsza niż zwykle, ale moje obawy o temperaturę wody szybko się rozwiewają. Mimo połowy maja warunki jak u nas w środku lata. Przejrzystość i kolor wody to jakaś niezwykła, niemożliwa do opisania bajka. Jest cudnie!

Dalsza droga chyba w całej rozciągłości wyczerpuje definicję wymarzonej trasy rowerowej. Gładki asfalt wije się krawędzią bardzo stromego, skalnego zbocza. Wznosi się do około 150 metrów nad poziom morza, by za chwilę szybkim i krętym zjazdem dojechać do malowniczej przystani rybackiej lub maleńkiej kamienistej plaży. Potem kolejny podjazd, wspaniały widok na turkusowe morze i kolejny zjazd. Mimo oczywistych trudów, jakie niesie ze sobą taka jazda, nikt z nas nie narzeka. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem piękna Korsyki. Można przeczytać dziesiątki relacji, obejrzeć tysiące zdjęć, ale rzeczywistość i tak przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Szalony pęd powietrza na zjazdach, lawirowanie w serpentynach, zapach morza na dole i krople potu spływające do oczu na podjazdach - smaku tych doznań nie odda żadna relacja i nawet najpiękniejsze zdjęcia.

W Speloncato, leżącym na wysokości 525 m n.p.m., rozpoczyna się najbardziej stromy odcinek podjazdu na Bocca di a Battaglia 1099 m n.p.m. W Speloncato, leżącym na wysokości 525 m n.p.m., rozpoczyna się najbardziej stromy odcinek podjazdu na Bocca di a Battaglia 1099 m n.p.m.


Drugi nocleg również wypada zgodnie z rozpiską przy plaży obok przystani Marina d'Albo. Plaża jest kamienista i zupełnie pusta nie licząc dwóch, czy trzech wędkarzy. Na miejscówkę udaje się nam przemknąć prawie niezauważenie. Powoli zbliża się zmrok, więc czym prędzej rozbijamy namioty i jemy kolację. Kąpiel w rzece odbywa się już pod osłoną ciemności i wszyscy udają się na zasłużony spoczynek. Pierwszy, korsykański nocleg na dziko zaliczamy do bardzo udanych.

Statystyka dnia: dystans 50 km; czas jazdy 3:44; śr.V 13,4 km/h; suma przewyższeń 675 m.

Dzień 3:
Rano po przebudzeniu podpytuję Natalkę o jej pierwsze wrażenia z wycieczki. Natalka tymczasem zaczyna filozofować, przyjmując przy tym odpowiednio mądrą minę i poważną intonację głosu: Tata: Natalko, czy lubisz spać w namiocie? Natalka: Czasem tak, a czasem nie. Wiesz, tak się zdarza! Tata: A kiedy lubisz, a kiedy nie? Natalka: W nocy lubię, a w dzień nie. Wiesz, tak się zdarza! Tak, zdarza się, a rozmowa z trzyletnim filozofem to bez wątpienia bezcenne doświadczenie dla każdego rodzica!

Dziś naszym celem jest Desert des Agriates, czyli korsykańska pustynia. Ale żeby myśleć o pustyni, najpierw musimy zrobić zakupy. Siesta rozpoczyna się zazwyczaj o 12:30 i trwa do 15:00. Do miasta Saint Florent jest prawie 30 km, więc tym razem leniuchowania po drodze nie będzie. Zaraz po starcie mijamy dzikie plaże koło Nonzy, zwane powszechnie czarnymi. Idealnie czarne to one nie są, ale prezentują się bardzo malowniczo. Są do tego zupełnie puste, nie widać nawet pojedynczych spacerowiczów. Po minięciu Nonzy, przed końcem półwyspu Cap Corse, droga schodzi w dół, wypłaszcza się i oddala w głąb lądu. Po kolejnych kilometrach docieramy wreszcie do tętniącego życiem Saint Florent. Zdążyliśmy, sklepy jeszcze otwarte. Robimy spore zakupy w supersamie sieci SPAR, która jest na Korsyce najpopularniejsza. Niestety ceny na Korsyce są horrendalnie wysokie. Hipermarketów prawie nie ma (nam na całej wyspie udało się odnaleźć trzy), a w supersamach ceny żywności są 30-50% wyższe niż we Francji kontynentalnej.

Przejazd drogą wzdłuż Zachodniego Wybrzeża określany jest mianem największej atrakcji Korsyki. Przejazd drogą wzdłuż Zachodniego Wybrzeża określany jest mianem największej atrakcji Korsyki.


Desert des Agriates:
Pustkowia Desert des Agriates, z punktu widzenia przebiegającej przezeń szosy D81, wyglądają nieciekawie. Prawdziwe piękno tego regionu kryje się już kilka kilometrów dalej. Z wioski Casta odchodzi szutrówka prowadząca na dzikie wybrzeże z przepięknymi plażami Saleccia i Lotu. Droga ta dostępna jest tylko dla samochodów z napędem na 4 koła i oczywiście dla rowerzystów. Warto zjechać z utartego szlaku wokół wyspy, by odwiedzić najpiękniejsze plaże Korsyki. Dla tych, którym nie wystarczy czasu, pozostaje na osłodę Plage de Ostriconi dostępna niemalże z głównej szosy.

W Saint Florent mamy rozwiać ostatnie wątpliwości dotyczące dojazdu na Desert des Agriates. Po pierwsze należy ustalić ceny i godziny kursowania oraz miejsce stacjonowania statku pływającego na Plage du Lotu. W internecie wyczytałem jedynie, że ów statek pływa, co jest powszechną przypadłością większości statków, więc informację tą należało traktować jako niepełną. Po drugie zamierzam zasięgnąć języka na temat warunków przejazdu z Plage du Lotu na sąsiednią Plage de Saleccia, skąd szutrową drogą można dotrzeć do szosy. Statek na plażę odnajduję nadspodziewanie łatwo - stoi w porcie (w sumie to można się było tego spodziewać). Ceny biletów są już mniej spodziewane, bo we dwie strony liczą sobie po 14 € za pełnoletnich i 8 € za nieletnich. Rowerzystów zwyczajowo nie biorą, co specjalnie nie przeszkadza w doraźnej wycenie przewozu naszych bryk na 2 € od sztuki. Ponieważ dotychczasowe ustalenia biznesowe przebiegają płynnie, zapytuję też naiwnie o stan drogi pomiędzy plażami. Facet najwyraźniej odkrywa, że potencjalny klient się wymyka, więc zaczyna prawić opowieści o wykrotach, błocie i zakopanych motocyklach klasy enduro. Sprawa wymaga dłuższej narady w cieniu z mocnym akcentem kulinarnym. Biesiadujemy jednak tak długo, że ostatni statek odpływa, a nam nie pozostaje nic innego, jak wsiąść na rowery.
Wyjazd z Saint Florent daje się nam mocno we znaki. Narastający od rana upał osiąga właśnie apogeum swej działalności. Niestety nasze ręce, nogi i twarze zupełnie nie są przyzwyczajone do atrakcji rodem z tropików. W akcie desperacji zakładam bluzę z długim rękawem. Lepsze to, niż te paskudne kremy przeciwsłoneczne. Jak to zwykle bywa, problemy lubią chadzać parami. Kolegą upału są tym razem smolne źródełka wybijające tu i ówdzie na naszej drodze. Nie ma większego ukojenia dla duszy kolarza, jak odgłos opony klejącej się do asfaltu. Uff, chyba wymiękamy. Decydujemy się na siestę, mimo że korona jedynego napotkanego drzewa ma rozpiętość porównywalną do średniej wielkości latawca.

Północno-zachodni kraniec Korsyki to maleńki półwysep Revellata z latarnią morską, do której prowadzi kręta, szutrowa droga Północno-zachodni kraniec Korsyki to maleńki półwysep Revellata z latarnią morską, do której prowadzi kręta, szutrowa droga


Wkrótce okazuje się, że jesteśmy na skraju starego poligonu Legii Cudzoziemskiej. Na pobliskim wzgórzu stoi rząd dziesięciu siermiężnych, betonowych latryn. Postanawiam choć przez chwilę poczuć się jak prawdziwy Legionista. Zajmuję centralnie usytuowaną kabinę. Tak się składa, że w żadnej latrynie nie ma drzwi. Mam ze swego stanowiska swobodny widok na okolicę. Widzę ekipę podsypiającą pod drzewkiem, samochody przejeżdżające szosą i drapieżnika kołującego nad latrynami. Jak pięknie być Legionistą!

Zbieramy się po dwóch godzinach intensywnego leniuchowania. Kilka kilometrów dalej, w wiosce Casta, na wysokości 290 m n.p.m. od asfaltu odbija szutrowa droga prowadzącą przez Desert des Agriates.

Ten, kto liczył na fotkę w stylu Kazimierza N. w kopnym piasku, sporo się zawiódł. Okoliczne krajobrazy bynajmniej pustyni nie przypominają. To raczej całkiem zielone pustkowia ze sporym dodatkiem skalnych ostańców.
Do Plage de Saleccia mamy jedynie 12 km. Zapowiada się więc szybki zjazd w miłych okolicznościach przyrody. Jednak już po chwili ze stanu błogiego uśpienia wyrywają mnie słowa Natalki: - Tatuś, nie kombinuj z rowerem, bo się zaraz zakopiemy i nie wyjedziemy! - Hmm faktycznie, jest gorzej niż się ktokolwiek spodziewał. Droga miejscami wygląda jak koryto wyschniętej rzeki. Pełno na niej kamieni, dziur i skał wystających z ziemi. Do tego jej przebieg jest bardzo nieregularny. Strome zjazdy przeplatają się z krótkimi podjazdami. By utrzymać pion musimy się nieźle nagimnastykować. Od czasu do czasu sprowadzamy rowery, które mimo zablokowanych kół same się zsuwają na sypkim podłożu. Tymczasem z naprzeciwka mija nas coraz więcej terenówek z powracającymi plażowiczami. To znak, że niechybnie zbliża się zmrok. Mimo swej pozornej niedostępności, plaże na Desert des Agriates są dość popularne wśród turystów. Poszczególne kilometry upływają nam tak wolno, że jesteśmy dopiero w połowie drogi, gdy słońce kryje się za skałami. Na szczęście, pod koniec trasa wypłaszcza się i nieco wyrównuje. Do celu docieramy zmęczeni fizycznie i psychicznie. Z dystansem 12 km zmagaliśmy się przez ponad 3 godziny! Zamiast wspaniałego noclegu na dzikiej plaży wybieramy kemping. Jestem bardzo zawiedziony takim obrotem sprawy, ale ciepły prysznic zdecydowanie łagodzi moje żale.

Statystyka dnia: dystans 49 km; czas jazdy 4:52; śr.V 10,1 km/h; suma przewyższeń 710 m.

Z przełęczy, w tle, widać Cap Corse, od którego rozpoczęliśmy naszą wyprawę 3 tygodnie temu
Z przełęczy, w tle, widać Cap Corse, od którego rozpoczęliśmy naszą wyprawę 3 tygodnie temu


Dzień 4:
Rano rozglądamy się nieco po okolicy. Przy kempingu napotykamy potężne kępy opuncjiNo, wreszcie można się poczuć, jak na prawdziwej pustyni. Następnie przenosimy się w rejon Plage de Saleccia. Droga przypomina szlak krowich placków. Ale nic dziwnego - plażę okupuje pokaźne stadko krów liczące ponad 30 osobników. Wcześniej sporo czytałem o półdzikich zwierzętach gospodarskich wałęsających się po korsykańskich drogach i plażach. Okazuje się, że to prawda.

Teraz czas zająć się sprawami kluczowymi dla przebiegu dnia dzisiejszego. Jeżeli nie odnajdziemy drogi do plaży Lotu, przy której cumuje statek do Saint Florent, będziemy musieli powtórzyć wczorajszą przeprawę. Z jedną drobną różnicą - tym razem pod górę. Wolałem się nie zastanawiać, ile czasu nam to zajmie. Formujemy zatem z Michałem grupę eksploracyjno-poszukiwawczą, zrzucamy bagaże, a kobiety i dzieci pozostawiamy w cieniu nad rzeką. Ku naszemu zdumieniu nie natrafiamy na wykroty, błoto i zakopane motocykle klasy enduro. Droga jest łatwa, prosta i przyjemna, a na miejscu jesteśmy po 15 minutach. Przy plaży stoi pełno terenówek, na wodzie cumują jachty i ogólnie panuje tam wakacyjna atmosfera. Ale bliższy kontakt z wodą szybko tłumaczy popularność tego miejsca. To prawdziwa rajska plaża. Woda jest niezwykle przejrzysta i mieni się różnymi odcieniami turkusu. Jest płytko, a dno i brzegi wyścieła drobny, jasny piasek. Z przyjemnością zostajemy tu na dłuższy czas.

Podjazd na Col de Bavella 1218 m n.p.m. był największym wyzwaniem wyprawy na Korsykę. 
Wybraliśmy liczący 47 km wariant podjazdu z Porto Vecchio. Najdłuższy, ale dzięki temu najłagodniejszy
Podjazd na Col de Bavella 1218 m n.p.m. był największym wyzwaniem wyprawy na Korsykę. 
Wybraliśmy liczący 47 km wariant podjazdu z Porto Vecchio. Najdłuższy, ale dzięki temu najłagodniejszy


Po okresie błogiego lenistwa zaczynamy baczniej obserwować stateczek z Saint Florent, który przybija co godzinę do długiego pomostu. Zamierzamy wrócić jednym z ostatnich kursów. Na pomoście grzecznie przepuszczamy wszystkie panie, a nawet i panów. Gdy przychodzi nasza kolej na załadunek, robi się małe zamieszanie. Szefostwo łajby niby poucza nas palcem wskazującym uniesionym ku górze, ale drugą ręką skrzętnie chowa w kieszeni po 22 € od każdej rodziny. Grupa pasażerów poproszona o zwolnienie miejsca na nasze rowery i przyczepy poczuwa się strasznie urażona. Nadąsany wyraz twarzy utrzymują aż do przystani. Pytanie, gdzie się podziała ta francuska kultura? Może ktoś ją zatrzasnął w Luwrze...

Wybawieni z wyboistych objęć Desert des Agriates ruszamy w kierunku... Desert des Agriates. Nie ma innej drogi
naszym kierunku. Ale jak ja nie cierpię powtarzać tej samej trasy. Przeżywam prawdziwe déja vu: znowu mijamy smolne źródełka na drodze, znowu opony kleją się do asfaltu i znowu leżymy pod drzewkiem dającym cień wielkości latawca. Mijamy wojskowe latryny na skraju poligonu i dojeżdżamy na znajome rozwidlenie dróg w wiosce Casta. Z sentymentem spoglądam na pole wczorajszej bitwy i szybko przyjmuję minę zwycięskiego Legionisty. Wszak wróg został pokonany, można jechać dalej!

Dalej szosa łagodnie wznosi się na wysokość 360 m n.p.m., a od przełęczy Bocca di Vezzu rozpoczyna się wspaniały zjazd do głównej drogi na Calvi. To pierwszy tak długi zjazd na naszej wyprawie. Kilka niesamowitych kilometrów po zakrętach z prędkością 35-40 km/h. Tradycyjnie mój rower rozpędza się najszybciej, ale zakręty są idealnie profilowane, więc nie ma strachu tylko czysta przyjemność. W pewnym momencie wyprzedza nas motocyklista, a chwilę potem z błogiego odlotu po raz kolejny wyrywają mnie nawoływania Natalki: - Tato..., tato..., taaatooo!!! - Początkowo bagatelizuję problem, bo nie w smak mi hamowanie.

Alarm się jednak nasila, więc daję za wygraną. Hamuję, otwieram budkę i pytam standardowo: - Chcesz siku? - Ale Natalka z miną odkrywcy stwierdza: - Tato! Samochód jedzie, rower jedzie i motor jedzie, a statek przecież płynie! - Tak, moja córko... Bycie rodzicem jest piękne... Tyle się można dowiedzieć.

Po drodze pstryknęliśmy sobie klasyczne gruppen-foto Po drodze pstryknęliśmy sobie klasyczne gruppen-foto


Przed wieczorem dojeżdżamy do Plage de Ostriconi. To ma być nasz strategiczny nocleg, bo podwójny. Następnego dnia dziewczyny odpoczywają, a ja z Michałem jedziemy na pętlę po górach. Ale jest problem. W pobliże plaży dociera odnoga dawnej szosy do Calvi, przebiegająca ze 30 metrów ponad plażą. Na dół prowadzi jedynie wąziutka i stroma ścieżyna. Przed wyjazdem eksplorowałem ten obszar w Google Earth i na zdjęciach było widać drogę przez łąki, którą musimy teraz odnaleźć. Cofamy się kilometr dalej, aż do wielkiego kempingu i w barze pytamy o dojazd na plażę. Tłumaczenia obsługi są niezwykle mętne. Chyba nie chcą nam pomóc. Rozglądamy się na własną rękę i... eeh, szkoda gadać. Jedna droga na plażę prowadzi przez środek kempingu, druga wzdłuż płotu. Obie zaczynają się tuż obok baru. Na plaży zajmujemy miejscówkę pod krzakiem w zakolu rzeczki Ostriconi. Mamy źródło słodkiej wody do kąpieli, wielofunkcyjny krzaczek dający pozory cienia za dnia oraz mnóstwo miejsca do zabawy dla dziewczynek. A wokół piaszczyste wydmy, zielone łąki, czerwone skały i wspaniałe morze. Podwójny nocleg na Plage de Ostriconi zajął pierwsze miejsce w naszym "rankingu noclegów"!

Statystyka dnia: dystans 46 km; czas jazdy 3:46; śr.V 12,2 km/h; suma przewyższeń 570 m.

Dzień 5:
Dziś z Michałem wybieramy się na przełęcz Bocca di a Battaglia o wysokości 1099 m n.p.m. w regionie Balagne. Ale mamy jeszcze inną, nie mniej ważną misję. Trzeba zrobić zakupy. Pierwsze zadanie zaliczamy do wyzwań trudnych, lecz przyjemnych, drugie do łatwych, acz mniej przyjemnych. Jak się później okazuje, oba są nad wyraz ciężkie w realizacji.

Region Balagne:
zajmuje niewielki obszar w północno-zachodniej części Korsyki. Region leży nieco na uboczu, przez co często jest pomijany przez turystów pędzących główną drogą wokół wyspy. Tymczasem nadkładając kilkadziesiąt kilometrów można przejechać przez piękne, zadbane miasteczka, malowniczo przylepione do zielonych wzgórz, lub zmierzyć się ze stromym podjazdem na Bocca di a Battaglia 1099 m n.p.m. W Balange trafił się nam najbardziej widokowy nocleg wyprawy. Poniżej przełęczy Bocca di Salvi rozbiliśmy namioty na malutkiej łące, leżącej u stóp rozległej doliny, otoczeni z trzech stron wysokimi pasmami górskimi, z widokiem na morze, miasto Calvi i niesamowitą przestrzeń wokół...

Po prawie całym dniu podjeżdżania wreszcie zdobywamy Col de Bigorno 885 m n.p.m. Po prawie całym dniu podjeżdżania wreszcie zdobywamy Col de Bigorno 885 m n.p.m.


Wyjeżdżamy na głodniaka zostawiając dziewczynom ostatnie zapasy żywności. Po drodze, jeszcze przed przełęczą, będziemy mijać dwa spore miasteczka, więc urządzimy sobie ucztę godną wyzwania, którego się podejmujemy. Po 15 km jazdy, w Belgodere leżącym na wysokości 300 m n.p.m., odczuwamy już uporczywe ssanie. Rozglądamy się za marketem, ale znajdujemy jedynie niewielki sklepik w jednej z kamienic. Wkraczamy śmiało do środka, lecz nasz zapał szybko słabnie. Wybór jest niewielki, a ceny wysokie. Mówi się trudno. Po chwili podchodzę z załadowanym koszykiem do kasy i wskazuję z uśmiechem podsycanym głodem na kosz pełen chrupiących bagietek. Ale pani zza lady przecząco kiwa palcem. Co u licha ma to znaczyć? Tymczasem sprzedawczyni wyciąga jakiś stary zeszyt, zlicza kropki, kreski, czy co tam ma, zerka na bagietki i wypowiada magiczne: - Trois. - Że co? Dostaniemy tylko trzy sztuki? Czuję się, jakbym odwiedził ostatni bastion realnego komunizmu. Ale nic to. Jedźmy dalej zrobić porządne zakupy!... Tyle, że w następnej wiosce nie ma nic, a w Speloncato, drugim i ostatnim miasteczku przed przełęczą, udaje się nam dokupić tylko pół chleba. Ceremonia z zeszytem powtarza się za każdym razem.
Wyjeżdżając ze Speloncato, wybieramy nieodpowiednią drogę wiodącą w dół, przez co zaliczamy bonusowy odcinek podjazdu o nachyleniu 17%. Dobrze, że bonus kończy się równie niespodziewanie jak się zaczął. Rozpoczynamy decydujący odcinek wspinaczki. Na sześciu kilometrach droga wznosi się prawie o 600 metrów w górę, czyli ze średnim nachyleniem 10%. Upał tego dnia jest okrutny. Wedle oficjalnych pomiarów mamy 36°C w cieniu. Jest to więc najcieplejszy dzień naszej wyprawy, a ja zdecydowanie nie jestem na to przygotowany. Mimo że mam lekki rower, wlokę się jak muł. Robię jakieś zdjęcia, zatrzymuję się przy wodopoju, ale to wszystko nie daje mi wytchnienia. Michał, gdzieś tam z przodu, czeka na mnie od czasu do czasu, ale gdyby tylko chciał, pewnie już dawno byłby na przełęczy. Ten podjazd, mimo że zrobiony na lekko, okazał się dla mnie prawdziwą męczarnią.

Po drugiej stronie przełęczy otwiera się naszym oczom zupełnie inny krajobraz. Jest jeszcze bardziej zielono, widać najwyższe pasma górskie Korsyki, na wielu szczytach leży śnieg. Zjeżdżamy kawałek dość ostro w dół, by potem przez wiele kilometrów bujać się niemalże po płaskim na wysokości 700-900 m n.p.m.

Oryginalny, romański kościółek San Michele di Murato, wybudowany w okresie panowania na Korsyce Republiki Pizańskiej Oryginalny, romański kościółek San Michele di Murato, wybudowany w okresie panowania na Korsyce Republiki Pizańskiej


Przejeżdżamy przez trzy kolejne przełęcze, a za każdą przełęczą czeka nowa dolina. Wszystkie mają w sobie jakiś indywidualny, niepowtarzalny urok. Bardzo podoba nam się cały dzisiejszy etap. Ominąć taką trasę byłoby wielkim błędem, a sprawa tej pętelki po górach wisiała na włosku do ostatniej chwili, kiedy to wymyśliliśmy patent z dniem przerwy dla dziewczyn i naszym przejazdem na lekko.

Zdecydowanie najciekawszy widok rozpościera się z przełęczy Bocca di u Prunu 734 m n.p.m. Znowu widać morze, ale najbardziej malowniczymi elementami są piękne wstążki dróg oraz maleńka Palasca z czerwonymi dachami i białym kościołem pośrodku. Po paru kilometrach szybkiego zjazdu jesteśmy w miasteczku, choć słowo miasteczko brzmi w tej sytuacji nad wyraz dumnie. Palasca to ledwie kilka uliczek na krzyż, kilkanaście, może kilkadziesiąt kamiennych domków i wspomniany biały kościółek. Całość jest niezwykle zadbana, malownicza, ale zupełnie wyludniona. Najwyraźniej mieszkańcy schowali się przed upałem.

Z kulinarną odsieczą docieramy na plażę po godzinie 16. Na terenie obozowiska panuje pełen relaks: opalanie, gry, zabawy, foremki, łopatki i wiaderka. Na plaży podobnie z tym, że liczba plażowiczów wobec ogromu plaży jest znikoma. Na tym tle istotnym elementem krajobrazu jest stadko krów, które opanowało tereny wokół naszego obozowiska.

Statystyka dnia: dystans 78 km; czas jazdy 4:42; śr.V 16,6 km/h; suma przewyższeń 1380 m


Koniec części 1

[...]

Na zachodnim wybrzeżu kilka km przed Porto. Na zachodnim wybrzeżu kilka km przed Porto.


Podsumowanie:
Wyprawa trwała 23 dni. W sumie przejechaliśmy 1086 km ze średnią prędkością 13,6 km/h. Suma podjazdów wyniosła 15 440 metrów - był to nasz najbardziej górzysty wyjazd. Osiemnaście razy spaliśmy na dziko, raz u gospodarza i trzy razy na kempingach. Noclegi okazały się bardzo mocnym punktem tej wyprawy. W sumie, łącznie z kosztami dojazdu, nasza rodzina wydała 4440 zł - sporo, Korsyka jest bardzo droga. Świetnie sprawdziła się formuła wspólnego wyjazdu Natalki z rówieśniczką Madzią - nie trzeba było szukać żadnych placów zabaw. Nasza sześcioosobowa ekipa była zgrana, zdyscyplinowana i bezkonfliktowa - dziękujemy. W głowach na długo zostaną nam kręte korsykańskie drogi, piękne widoki na morze i góry oraz zimne kąpiele w rzekach i ciepłe w morzu. Było wspaniale, wszyscy bawili się świetnie!


Pełna relacja powyższej wyprawy znajduje się na stronie internetowej "Rowerowej Rodzinki"
opr. Krzysztof Kochanowicz

Parametry trasy

  • Region Świat
  • Długość trasy 1086 km
  • Poziom trudności trudny

Znajdź trasę rowerową

Opinie (11) 8 zablokowanych

  • Przepiekna trasa...

    Wasza wycieczka zainspirowala mnie by w przyszłym roku uderzyć własnie na Korsyke. Po obejrzeniu zdjęć i całej relacji już zaczęliśmy planować nasz rodzinny wyjazd.

    • 9 2

  • Piękne opowieści i śliczne zdjęcia (2)

    Oby jeszcze ten nasz "oficer rowerowy" w UMG coś sensownego zrobił za swoją pensję dla prostaczków co tylko z Moreny czy Wrzeszcza nad morze albo do lasu jeżdżą,

    • 11 0

    • Każdy jest kowalem własnego losu! (1)

      Osobiście tez kokosow nie zarabiam, ale jakoś potrafilem przez caly rok miesiąc w miesiąc poodkladac trochę kasy by w wakacje pozwolić sobie na wyprawę rowerowa po Dolinie Loary. Jak się chce to się potrafi, w końcu marzenia są po to by je realizować. Trzeba być naprawdę pipą grochowa by mieć takie podejście do życia jak w poscie powyżej!

      • 2 3

      • czytaj ze zrozumieniem

        pójdź na kurs takiego czytania Kristof i wyluzuj
        zrozum o co chodziło w tym poście

        • 2 2

  • Na prawde wypas. Podziwiam !

    • 5 2

  • gratulacje

    jestem pod wrażeniem...ja na razię zwiedziłam Bornholm, ale od czegoś trzeba zacząć ;-)

    • 7 2

  • Gratuluję!

    Cieszę się, że udało się zorganizować podróż dla całej rodziny. Może za jakiś czas dzięki Wam więcej rodzin będzie tak razem podróżować. Życzę powodzenia w kolejnych wyprawach!

    • 5 2

  • Wspaiałe wakacje.

    Gratuluję i zazdroszczę, takie wspaniałe wakacje.

    • 4 3

  • Biedne dzieci (1)

    godzinami przesiadywać w czymś takim.

    • 8 13

    • najlepiej siedzieć w domu i narzekać...

      • 5 1

  • jesteście wspaniali

    Czytajac tę zwiezłą relację (i lekkie pióro) przezyliśmy jeszcze raz naszą naorawdę wyprawę życia.Jeden kempingcar + 2 namioty i gorący Lipiec już w Tulonie porankiem o 6,30 "Mistrz ceremonii" dał prawdziwy pokaz wirtuozy załokrętowania wszystkiego co jeżdzi i ma się zaleźdż w ciągu półgodziny na potężnym promie "Grand Ferry". Ladowanie w Calvi, potem St.Florian, Porto Vechio, Bonifacio z tak silnym wiatrem aż do straty okularów- poszły...w białe skały urwiska..gdy podziwiałem odległą Sardynię.Dalej Corte- środek gór i potężny mistral...powrót do Calvi- prom do Nicei. Fakt, Trochę drogo ale nie do opisania- warto ale jak najwcześniej w Lipcu już upały - istny piec + 40 , woda w morzu- zupka 30 stopni.Wieczory przy bryzie i winie- przecudowne.

    • 0 2

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum