Paryż - Akwizgran (Aachen); 2-16.07.2005
7 sierpnia 2005 (artykuł sprzed 18 lat)
Paryż, Marna, Szampania i Lotaryngia
Do Paryża przyjechaliśmy w sobotę, 2 lipca. Agnieszka rano pociągiem z Bremerhaven, ja o 18-tej wylądowałem na placu Concorde po 26-godzinnej podróży autobusem z Gdańska. Po zmontowaniu roweru, który przebył drogę w bagażniku częściowo skompaktowany, pojechaliśmy do hostelu niedaleko placu Republiki. Na zwiedzanie Paryża poświęciliśmy sobotni wieczór i całą niedzielę. Upał był okrutny, więc wycieczka była piesza. Paryż jak zawsze urokliwy, ale jego opis sobie darujemy.
W poniedziałek od rana padał ulewny deszcz - smętnie patrzyliśmy co chwilę przez okno hostelu, który wyglądał jak żywcem wyjęty z francuskich filmów międzywojennych. W końcu deszcz się skończył i wyruszyliśmy w trasę. Po drodze wstąpiliśmy na cmentarz Pere Laichaise, pełen szkolnych wycieczek i dalej pedałowaliśmy na wschód. Na granicy Paryża, w miejscowości Vincennnes, obejrzeliśmy z zewnątrz i od podwórza zamek o tej samej nazwie. Bronił dostępu do Paryża od wschodniej strony, ale także służył jako więzienie a nawet manufaktura porcelany.
Pogoda cały czas była taka sobie, jechaliśmy przez łączące się ze sobą miasteczka, aż dotarliśmy do La Perreux sur Marne, gdzie pierwszy raz ujrzeliśmy rzekę, która miała być naszym drogowskazem przez kilka następnych dni. Przejeżdżamy przez pięknie ozdobiony kwiatami most i dalej jedziemy dróżkami i drogami wzdłuż rzeki.
Od czasu do czasu popadywał deszcz, było dość chłodno i wietrznie, tak że w uwagi na porę (późne popołudnie) i to, że do planowanego kampingu w Nogent l"Artaud było jeszcze 30 kilometrów decydujemy się poszukać czegoś bliżej. Strażnicy miejscy w Meaux (zupełnie podobni do naszych) wskazują nam drogę do Office de Tourisme, ale fotografowanie katedry oraz innych pomników architektury zajmuje Agnieszce tyle czasu, że kiedy docieramy do biura jest już zamknięte. Jednakże przez okno widać, ze ktoś jest w środku. Młody mężczyzna otwiera drzwi widząc jak podskakujemy za oknem i sympatycznie rozmawia w biegłym angielskim (jak później się okazało, nie była to wcale tak powszechna umiejętność) . Nie tylko dokładnie wyjaśnił, jak dojechać do kampingu w Trilport, ale jeszcze dołożył parę mapek. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do kampingu nad Marną. Taki sobie, sąsiaduje z terenami przemysłowymi, cały czas jeździły jakieś ciężarówki. Poza tym okazał się najdroższym kampingiem na całej trasie - 19 Euro za noc.
Następnego dnia pogoda wydatnie się poprawia, zwijamy obozowisko i po przejechaniu przez most na Marnie zjeżdżamy z głównej drogi w kierunku miejscowości Montceaux-les-Meaux. Pierwszy przedsmak czekającej nas trasy - "sztywny" podjazd do samej wsi, nachylenie chyba większe niż 10%. Francuzi na drogach nie stawiają znaków informujących o pochyleniu drogi, ale nasze nogi i tak to czują. Zważywszy, że mamy dość obładowane bagażniki i jeszcze się nie rozgrzaliśmy, sapiemy okrutnie, ale dajemy radę na najwyższym przełożeniu. Wioska pięć domów na krzyż, ale dwa ronda po drodze. Francuzi chyba nie uznają żadnej innej formy skrzyżowania - wszędzie "ruch okrężny", tak że chyba nawet krowy tam chodzą tylko w prawo.
W Ussy-sur-Marne przejeżdżamy z powrotem na prawy brzeg rzeki i krótko po tym zaczynają się pierwsze winnice. Nie jest to jeszcze właściwa Szampania, która powinna zaczynać się trochę dalej, ale widoki stają się piękne. Agnieszka fotografuje z zapałem panoramy i uprawy w różnych zbliżeniach, a także specjalne traktory zajmujące się jakimiś agrotechnicznymi zabiegami. Same grona jeszcze mizerne, ale do zbiorów we wrześniu pozostało przecież kawał czasu.
W Charley-sur-Marne zajeżdżamy na podwórze do jednego z takich producentów - losowo wybranego. Oczywiście nie ma problemu, żeby kupić butelkę szampana - młoda kobieta prezentuje cennik z dość bogatą ofertą. "Normalny" szampan kosztuje 12-13 euro, ale są i po kilkadziesiąt. To te, produkowane z jednego, wybranego szczepu winogron, jak nas pani informuje. Kupujemy "zwykły" w celu rozpicia na najbliższym kampingu.
Jedziemy dalej, cały czas pomiędzy winnicami, zachwycając się przepięknymi panoramami. Droga mocno pagórkowata, właściwie cały czas albo podjeżdżamy (dłuuugo), albo zjeżdżamy - bardzo szybko i krótko. Marnę widzimy w oddali, położoną w malowniczej dolinie.
Późnym popołudniem dojeżdżamy na przedmieścia Dormans, gdzie zatrzymujemy się na kampingu Sous le Clocher de Dormans. Bardzo sympatyczny, z terenami rekreacyjnymi, przystanią, za rzeką widoczne wieże kościołów miasta. Dopiero wieczorem czuję, jak mocno operowało słońce. Agnieszka przezornie wysmarowała się jakimiś filtrami, ja jakoś nie mogę się do takich wynalazków przekonać (za co zapłacę obłażącą po paru dniach skórą). Wieczorem uroczyście otwieramy szampana, wypijając go w kupionych po drodze plastikowych kieliszkach (ale kształt miały wymagany).
Rankiem budzi nas słońce, w znakomitych nastrojach zwijamy namiot i po śniadaniu przejeżdżamy przez most do miasta. Po krótkiej wizycie w zakładzie fotograficznym i przegraniu zdjęć z karty na CD jedziemy obejrzeć główną atrakcję miasta - zamek i monumentalny, położony na wzgórzu Memorial de Dormans. Jest to kaplica, wybudowana dla uczenia zwycięstwa w I Wojnie Światowej oraz poległych żołnierzy armii francuskiej. Ze wzgórza, na którym stoi kaplica widać panoramę Szampanii i oczywiście wszechobecne winnice.
Poniżej Memoriału w parku jest zamek, obok niego muzeum szampana, do którego zachodzimy. Zwiedzamy szereg sal, poświęconych produkcji tego trunku - technologii, historii, ludziom z tym związanych. Na koniec degustacja - wypijamy po lampce i wyruszamy w drogę.
Przejeżdżamy z powrotem przez most na Marnie i jedziemy drogą wzdłuż rzeki . Po pewnym czasie widzimy z daleka olbrzymi pomnik, górujący nad całą okolicą. To wzniesiony w drugiej połowie XIX wieku pomnik papieża Urbana II - jednego z głównych inicjatorów wypraw krzyżowych (z Szampanii rekrutowało się wielu uczestników tych krucjat - zarówno rycerzy jak też chłopów).
Po drodze oglądamy helikopter, opryskujący winnice i podziwiamy sprawność pilota, który operuje na wysokości kilku metrów na polami.
Rano niestety stwierdzamy, że pogoda się popsuła. Pochmurnie i kropi deszcz. Zwijamy namiot i jedziemy do miasta, gdzie zamierzamy odwiedzić wcześniej upatrzone piwnice. W Epernay jest kilku dużych producentów szampana, a jednym z nich jest Mercier. Oprócz swojej podstawowej działalności nastawił się także na obsługę turystów, z czego także musi mieć niezły dochód, sądząc po ilości odwiedzających. Po wykupieniu biletów w recepcji znajdującej się w nowoczesnym budynku czekamy na przewodniczkę mówiąca po angielsku (do wyboru jest jeszcze francuski i niemiecki). Przy okazji fotografujemy olbrzymią beczkę o pojemności 200 000 butelek szampana (1.600 hl), którą przygotowano na wystawę w Paryżu w 1893 r.
Przeszkloną windą zjeżdżamy 30 m pod ziemię, oglądając po drodze ekspozycje usytuowane na kolejnych poziomach. Na dole wsiadamy do wagoników sterowanej laserowo kolejki i jedziemy przez wydrążone w kredzie korytarze, których w sumie jest 18 km. Przewodniczka opowiada o historii firmy i produkcji szampana, oglądamy po drodze olbrzymie ilości butelek na różnych stadiach produkcji tego szlachetnego napoju. Wszędzie panują jednakowe warunki - 10 st. temperatury i 90 % wilgotności. Od czasu do czasu widać pracowników transportujących jakieś palety i kontenery - 200 osób jest zatrudnionych w tych piwnicach.
Wyjeżdżamy na górę i jesteśmy częstowani kieliszkiem wina, można też kupić pamiątki, widokówki i inne gadżety oraz oczywiście szampana w bogatym wyborze. Nabywamy butelkę różowego Mercier"a i ruszamy w dalszą drogę.
Jedziemy na północ po Route de Champagne - trasie turystycznej opisanej w przewodnikach, ale pogoda się pogarsza. Przez godzinę siedzimy w bistro w jednym z miasteczek po drodze, mając nadzieję że deszcz się skończy. Przy okazji próbuję kieliszek ratafii, trunku pędzonego z winogron. Łagodny, niezbyt mocny - 18%, raczej taki "kobiecy" napój. Właściciele winnic wytwarzają go w spółdzielczych gorzelniach, których wiele mijaliśmy po drodze. Z powodu zimna i deszczu skracamy trochę zaplanowana trasę, zjeżdżamy z Route de Champagne i głównymi drogami podążamy do Reims - stolicy Szampanii. Z odległości kilkunastu kilometrów widzimy katedrę św.Remigiusza, górującą nad miastem. Nocleg planowaliśmy na kampingu 15 km za miastem, ale zziębnięci i przemoczeni decydujemy się na postój w hotelu. W Office de Tourisme znajdującym się obok katedry dostajemy mapę miasta i wykaz hoteli. Wybieramy jednogwiazdkowy o dumnej nazwie Monopol i wybór okazuje się trafny, jako że hotel jest przy głównym deptaku w samym centrum. Obsługa nie robi problemów z "garażowaniem" rowerów - Agnieszki zamykamy w komórce pod schodami, ja swój transportuję po schodach o szerokości 80 cm na taras położony na 1 piętrze. Ale pokój jest z łazienką i oknem na ulicę.
Przedpołudnie - deszczowe - następnego dnia poświęcamy na zwiedzanie katedry. Podziwiamy przepiękne witraże Marka Chagalla, bogaty francuski gotyk i oglądamy miejsce, w którym w 1961 roku de Gaulle i Adenauer dokonali symbolicznego powojennego pojednania między Francją i Niemcami (w owym czasie NRF-em).
Rankiem wyruszamy na zachód w stronę Verdun. Droga znowu pagórkowata, kilka kilometrów musimy przejechać główną drogą - we Francji są one oznaczone numerem z literą "N". Jednakże jazda tymi drogami nie jest obarczona takim stresem jak w Polsce - kierowcy zachowują przyzwoitą odległość, staramy się jechać poboczami, ale nie zawsze mają one dostateczną szerokość. Wjeżdżamy na terytorium Lotaryngii.
Do Verdun docieramy późnym popołudniem od zachodu lokalną drogą bez numeru. Przed samym miastem wstępujemy na olbrzymi cmentarz Cimitiere Nationale de Verdun, pozostawiając ślad naszego pobytu poprzez wpis do księgi pamiątkowej, którą odnajdujemy w skrytce wmurowanej w słup bramy.
Następnego dnia bez rezultatu usiłujemy znaleźć kawiarenkę internetową lub punkt fotograficzny, żeby przegrać zawartość karty na CD - niedziela i wszystko pozamykane. Agnieszka kasuje mniej udane zdjęcia, żeby zrobić miejsce na uwiecznienie kolejnych widoków.
Wyjeżdżamy z Verdun w kierunku historycznych pól bitewnych. Dwie bitwy, które w czasie I Wojny Światowej rozegrały się pod tym miastem, kosztowały życie 340 tys. żołnierzy - 175 tys. Francuzów i ich sojuszników, 165 tys. Niemców i innych narodów, wcielonych do kaizerowskiej armii. Odwiedzamy muzeum Memorial de Verdun, gdzie oglądamy wystawy poświęcone bitwie i oddziałom w niej uczestniczącym. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w armii francuskiej w tym czasie służyło 160 tys. żołnierzy z kolonii - Arabów, Afrykańczyków, Beduinów i innych. Tworzyli nieraz bardzo bitne oddziały i w muzeum poświęcono im dużo miejsca.
Kolejne miejsce to Douaumont Ossuary - olbrzymi cmentarz, ponad którym na wzgórzu wybudowano w latach 20-tych ubiegłego wieku kaplicę z przylegająca do niej olbrzymią kryptą, wyłożoną tabliczkami z nazwiskami poległych żołnierzy. Jest to fundacja kościelna, nie dotowana przez państwo, o czym dowiedzieliśmy się z tablic informacyjnych.
Odwiedzamy jeszcze Fort Douaumont, jeden z wielu, wokół którego toczyły się uporczywe walki oraz Tranchee des Baionnettes - Okopy Bagnetów. Ciężki ostrzał artyleryjski spowodował przysypanie całego francuskiego oddziału w jednym z okopów. Po wojnie postanowiono pozostawić tę zbiorową mogiłę, w której ponad ziemię wystawały tylko ostrza bagnetów. W latach 70-ch amerykanie ufundowali betonową kolumnadę nad okopami, ale bardzo ciężka budowla pozbawiła to miejsce tragicznego charakteru.
Kilka kilometrów dalej mijamy Ornes - miejsce, w którym kiedyś było półtoratysięczne miasto. Zrównane z ziemią w czasie I Wojny zostało porzucone przez mieszkańców i wyrósł na nim duży las. Tylko ruiny kościoła i tablica informacyjna przypominają przejeżdżającym tą drogą o tragicznej historii.
Pod wieczór dojeżdżamy do Longuyon i tutaj niemiła niespodzianka. Nie zwróciłem uwagi, że kamping który wyszukałem na stronie internetowej tej miejscowości to "camping a"la ferme", czyli po naszemu gospodarstwo agroturystyczne i musimy jeszcze kilkanaście kilometrów pedałować do wioski, w której jest ono położone. Ale pogoda piękna, widoki jak zawsze rozległe i pod wieczór wjeżdżamy na łąkę przylegająca do niewielkiego domu. Agnieszka co prawda rano wyrzekała na wrzeszczące kury i inne ptactwo nie dające spać, ale ładna pogoda zdecydowanie poprawia nam humory.
Przed południem docieramy do Longwy, ostatniego dużego miasta na terenie Francji Malowniczo położone na stokach gór ma niestety centrum usytuowane na samym wierzchołku wzgórza i ze sporym wysiłkiem tam wjeżdżamy. Na rynku jest Office de Tourisme i zakład fotograficzny, w którym w końcu możemy przegrać zdjęcia na CD. Po zakupach w supermarkecie zjeżdżamy w dół na przedmieścia. Po konsternacji spowodowanej tym, że skończyła się droga dla rowerów a dalej jest zakaz jazdy rowerami znajdujemy przejazd przez parkingi wielkiego Auchan i po paru minutach wjeżdżamy na wiadukt kolejowy, za którym jest już Luksemburg, a właściwie pierwsze z jego miast na naszej drodze, czyli Rodange.
Luksemburg
Pierwsze co nam się rzuciło w oczy, to duża ilość stacji benzynowych - co kawałek wzdłuż drogi. Starszy pan, którego spytaliśmy o drogę zapytał, w jakim języku chcemy mówić - po francusku, niemiecku czy angielsku We Francji młodzi ludzie, pytani czy znają angielski, odpowiadali z reguły że trochę. W praktyce oznaczało to znajomość pięciu słów. Mamy co prawda kupioną po drodze mapę - dwusetkę z oznaczonymi trasami rowerowymi, ale jak prędko się przekonujemy, mapa sobie a rzeczywistość sobie. Jednakże na drodze spotykamy wielu kolarzy w różnym wieku, z zapałem ganiających na szosowych rowerach we wszystkie strony. Widząc nas z rozłożoną mapą sami podjeżdżają i oferują pomoc.
Pod wieczór docieramy do kampingu Kockelschauer, położonego na obrzeżach stolicy. Na wieczornym spacerze spotykamy tam jedynych na naszej trasie Polaków, którzy z rodzinami podróżują samochodami po tej części Europy.
We wtorek z rana wjeżdżamy do stolicy Wielkiego Księstwa (jak zwykle pod górę). Zwiedzamy katedrę , oglądamy pałac Wielkiego Księcia z maszerującymi przed nim dwoma gwardzistami, place w centrum i po wypiciu obowiązkowej kawy w ogródku i czegoś na ochłodę, bo upał panuje w dalszym ciągu, jedziemy dalej.
Z obu stron rzeki ciągną się wzgórza z winnicami, po drodze kupujemy w Grevenmacher butelkę wina - oczywiście mozelskiego, w celu wypicia na najbliższym kampingu. Kampingów po drodze mijamy sporo i kiedy zbliża się wieczór zatrzymujemy się w Wassserbilig - miejscu gdzie rzeka Sauer (Saura) wpada do Mozeli. Sympatyczna starsza pani w recepcji od razu proponuje butelkę piwa z lodówki - smakuje wspaniale po całodniowym upale. Po postawieniu namiotu idziemy zwiedzić miasteczko, oglądamy wielki elektroniczny wodowskaz na moście prowadzącym na niemiecką stronę rzeki (zresztą innych mostów tu nie ma).
Następnego dnia jedziemy dalej wzdłuż rzeki Saura, przejeżdżamy pod autostradą A1, która przez luksemburskie doliny przeprowadzona jest na wysokich wiaduktach.
W Reisdorf porzucamy dolinę Saury i dalej jedziemy na północ doliną rzeki Our. Zaczęły się luksemburskie Ardeny.
Dojeżdżamy do przeuroczego miasteczka-kurortu Vianden, położonego w dolinie rzeki. Góruje nad nim zamek Wielkiego Księcia, a na sąsiednie wzgórze prowadzi wyciąg krzesełkowy. Oczywiści wjeżdżamy na górę, żeby stamtąd podziwiać rozległe widoki.
Rano kierujemy się na zachód, przejeżdżamy przez Clervaux - piękne miasteczko w dolinie rzeki Clerve. Przy wjeździe do miasta zwraca naszą uwagę reklama kawiarni z napisem po polsku "Zapraszamy". Oczywiście wstępujemy do niej i okazuje się, że właścicielką jest Polka, która prowadzi ten interes od kilkunastu lat. Wypijamy kawę (Agnieszka) i piwo (ja) i zjeżdżamy do położonego w dole pięknego miasteczka. Wyjeżdżamy z niego jak zwykle pod stromą górę, skręcamy na północ i malowniczą drogą dojeżdżamy do Weiswampach.
Po paru kilometrach jazdy szosą nr 7 przekraczamy granicę belgijską, co można zauważyć tylko po stojącym na skrzyżowaniu dróg billboardzie z unijnymi gwiazdkami i skrótem "BL".
Belgia
Niedługo po przekroczeniu granicy przyjemne zaskoczenie związane z oznakowaniem tras rowerowych. Nie mieliśmy innych map oprócz drogowych i tym sympatyczniej przyjęliśmy belgijski system ścieżek rowerowych. Kraj ( a w każdym razie ta jego część po której jechaliśmy) pokryty jest siecią ponumerowanych punktów. W każdym punkcie stoi słup z mapką w skali 1 :50 tys., na której pokazany jest okoliczny rejon z trasami łączącymi poszczególne punkty. Obok stoi drogowskaz ze znakami, wskazującymi kierunki do najbliższych punktów. Na ścieżkach w węzłowych punktach (rozjazdy, skrzyżowania) także są drogowskazy wskazujące kierunek jazdy do wybranego punktu. System prosty, przejrzysty i bardzo pomocny.
Ścieżka prowadzi przez zalesione wzgórza, w końcu wjeżdżamy do miasta St Vith, gdzie niestety oznakowanie trasy rowerowej kończy się na rynku. Według mapy jedziemy w kierunku Amel, do którego na końcu prowadzi ponad 5 kilometrowy, ostry zjazd - przyjemnie się tak jedzie pod koniec dnia. Odnajdujemy kamping Oos Heem, zimne piwo na powitanie, potem namiot, prysznic, kolacja i spać.
Rankiem ruszamy na północ, odnajdujemy oznakowaną trasę rowerową i jak po sznurku jedziemy do Robertville, gdzie zjeżdżamy z drogi aby obejrzeć olbrzymią tamę na zalewie o tej samej nazwie. Zbudowano ją w latach 70-tych XIX wieku, a kilkanaście lat temu przeprowadzono generalną modernizację - za każdym razem aktualny władca Belgii patronował tej budowie, co zaświadczają stosowne tablice.
Leśnymi drogami dojeżdżamy do Jalhay, stamtąd na północ. Zaliczamy oglądanie kolejnej tamy na zalewie Barrage de la Gileppe niedaleko Limbourg"a i po trasie jedziemy dalej. W pewnym momencie oznakowanie się kończy i ni stąd, ni zowąd znajdujemy się na budowie autostrady. Konsternacja - teraz dokąd? Niedaleko przebiega równolegle do nowobudowanej stara autostrada, ale nie będziemy ryzykowali przełażenia z obładowanymi rowerami w poprzek highway"a. Ruszamy wzdłuż budowy, ale na szczęście po stu metrach zauważamy zawalony olbrzymimi głazami przejazd pod starą autostradą (widocznie tamtędy biegła ścieżka rowerowa). Jakoś przejeżdżamy i pod wieczór docieramy do miejscowości Gemmenich, w pobliżu której znajdujemy kamping Au Vieux Moulin - najbardziej zatłoczony z dotychczasowych. Kilkaset działek z zabudowanymi karawanami, ale za to jest basen, restauracja i sklep.
Rano wracamy do Gemmenich i stamtąd kierujemy się do niedaleko już położonego "Dreilandenpunkt" . Jest to miejsce styku granic trzech państw - Belgii, Holandii i Niemiec, położone na wzgórzu, na które z wysiłkiem wjeżdżamy po serpentynie. Mijają nas grupy kolarzy- szosowców, przy czym niektórzy są (na oko) starsi ode mnie i to niemało. Pozazdrościć im można kondycji i chęci do wysiłku.
Na szczycie wzgórza znajduję się wysoka wieża widokowa (całe szczęście jest winda) z której oglądamy rozległe panoramy trzech państw. Poza tym gastronomia, różne atrakcje i oczywiście słup graniczny, przy którym robimy sobie zdjęcia. Obok znajduje się tablica informująca o tym, że ten punkt jest najwyższym miejscem Holandii - 327,5 m, - tak jak nasza Wieżyca.
O 23:30 jestem w Gdańsku i po 10 minutach melduję się w domu.
Podsumowanie
- uczestnicy:
Agnieszka Beszczyńska-Möller (córka) autorka większości zdjęć,
Wojciech Beszczyński (ojciec)
- ilość etapów: 13
- długość trasy (wg licznika): 870 km
- najdłuższy etap: 95 km
- najkrótszy etap: 30 km (ostatni)
Parametry trasy
- Region Świat
- Długość trasy 237 km
- Poziom trudności średni
Znajdź trasę rowerową
Opinie (13) 1 zablokowana
-
2005-08-14 15:58
ja też jestem w POLSCE już i zdrowy
BRAWO ,BRAWO
- 0 0
-
2005-08-22 21:12
ciśnienie mi podskoczyło
kurcze wojcio jak Ci zazdroszczę pasji do tego pedałowania. Gratuluje
- 0 0
-
2013-12-01 00:32
ale rodzinka.
Ale nudy. A córkę znam - straszna kurk..
- 0 0
2
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.