• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Orient Express Bicycle Tour

Piotr Tysarczyk
21 listopada 2006 (artykuł sprzed 17 lat) 
Niecały miesiąc po obronie siedziałem z rowerem w pociągu do Bratysławy, gdzie razem z Shannym, Milesem (kucharzem) i Gergo (węgierskim fotografem) mieliśmy zająć się zakupem zaopatrzenia i wynajęciem samochodów. Po załatwieniu wszystkiego pojechaliśmy do Paryża, skąd ruszyć miała cała wyprawa. Uczestnikami okazali się w większości starsi ludzie (średnia wieku ok. 55 lat) z różnych krajów, takich jak Kanada, USA, RPA, Australia, Holandia i Wielka Brytania. Międzynarodowe towarzystwo. Najstarszy uczestnik miał 76 lat a najmłodszy byłem ja - 24 lata. Czułem się trochę jak na oddziale geriatrycznym ;). 30 lipca wyruszyliśmy spod Gare de l"Est w Paryżu, lekko padało ale po upalnych dniach drugiej połowy lipca wszyscy spodziewali się pięknej pogody przez całą Europę. Niestety, miało padać przez cały sierpień i do Bratysławy, będącej półmetkiem, zdarzyły się może dwa dni, kiedy wcale nie padało, praktycznie codziennie trzeba było suszyć rzeczy albo zwijać namiot w deszczu.


We Francji jechaliśmy przez wspaniałe tereny Szampanii i Haute-Marne, zwiedzając po drodze takie miasta, jak średniowieczne Provins (ze starówką wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO), drewniane Troyes czy Chaumont z gigantycznym akweduktem przewieszonym nad doliną, wyglądającym jak robota starożytnych Rzymian, będącym jednak budowlą z połowy XIX wieku. Po wjechaniu w Wogezy, na etapie przez Col de la Schlucht rozegraliśmy jazdę indywidualną na czas. Od rana padało, a nas czekał 30-kilometrowy podjazd na wysokość 1139 m npm. Po 10 km wspinaczki wjechaliśmy w chmury i widoczność zmniejszyła się do 50 m. Ochoty do walki z górą dodawały napisy wymalowane na jezdni z nazwiskami takimi jak Ullrich, Voigt czy Nazon - kilka lat temu prowadziła tędy trasa Tour de France. Na szczycie już lało i panowała temperatura 9 stopni (na początku sierpnia!) a czekał nas jeszcze 15-kilometrowy zjazd w kierunku Colmar. Ludzie na różne sposoby radzili sobie z wiatrem i z zimnem, część pozakładała na siebie worki od śmieci, ale znaleźli się też tacy, którzy nie wytrzymali tych ciężkich warunków i na górze wsiedli do samochodów technicznych. Pogoda na kilka dni lekko się poprawiła, cały dzień do Freiburga było słonecznie, jakby w nagrodę za wysiłek w górach, ale już w Niemczech znowu zrobiło się dość chłodno i deszczowo.


Na etapie z Freiburga do Donaueschingen czekała nas kolejna górska przeprawa, tym razem przez Schwarzwald - kilka długich stromych podjazdów, na których kilka starszych pań zza oceanu zmuszonych było do prowadzenia swojego jednośladu. W Donaueschingen źródło swoje ma Dunaj, tu też wjechaliśmy na najdłuższą chyba europejską trasę rowerową - Donauradweg, biegnącą wzdłuż rzeki aż do Budapesztu. Niektóre jej fragmenty zapierają dech w piersiach, np. Park Narodowy "Górny Dunaj", będący większą wersją naszej Jury Krakowsko-Częstochowskiej czy przełom rzeki w pobliżu Kelheim, gdzie w klasztorze w Weltenburgu, położonym nad zakolem Dunaju, znajduje się najstarszy browar na świecie z wyśmienitym piwem pszennym (tzw. "Weizenbier"). Po drodze ponadto pełno zamków, wielkie zespoły klasztorne i całe rodziny na rowerach. Tłoczno jak w mieście. Drobny żwirek był powodem kilku "gum", więc miałem trochę roboty, bo większość uczestników nie potrafiła zmienić sobie przebitej dętki. Generalnie nie jest to trasa dla rowerów szosowych - w niemieckiej części Donauradweg ok. 70 proc. ścieżek pokryta jest szutrem, która "góralom" i trekkingom nie sprawia kłopotu, jednak na szosówce zdarzają się pęknięte gumy i poślizgi, kończące się upadkiem. W miasteczku Straubing załapaliśmy się na Gäubodenvolksfest - drugi największy po Oktoberfeście festiwal piwa w Niemczech. 3 ogromne namioty mieszczące po kilkanaście tysięcy ludzi, wesołe miasteczko i zabawa trwająca do białego rana.

Dwa dni później, znowu w deszczu, przekraczaliśmy nieistniejącą granicę niemiecko-austriacką w Passau. Niektórzy (w tym i ja) postanowili mimo deszczu pozwiedzać jeszcze miasto i odwiedzić katedrę z największymi organami kościelnymi na świecie. Potem wjechaliśmy do Austrii, wypogodziło się i wyszło słońce, a my pedałowaliśmy wzdłuż Dunaju piękną krętą doliną z zielonymi wzgórzami po obu stronach. Czasem widać było jakiś zameczek, minęliśmy dwie elektrownie wodne, stację promu dla rowerzystów w Schlögen i tak dojechaliśmy do Linzu, gdzie zaplanowany był ostatni dzień przerwy przed Wiedniem. Tu zgodziłem się odstąpić rower na 3 dni jednej z uczestniczek, czego później żałowałem, bo prowadząc samochód do Wiednia zorientowałem się, że omija mnie jeden z piękniejszych i ciekawszych odcinków trasy. Rowerzyści odwiedzili m.in. niesamowity barokowy klasztor benedyktynów w Melku oraz obóz koncentracyjny w Mauthausen, co dla wielu było wielkim szokiem, jako że pierwszy raz byli w Europie i po raz pierwszy w życiu widzieli jak wygląda obóz hitlerowski.


Dojechaliśmy do Wiednia, gdzie mieliśmy dwa dni wolnego, co spożytkowaliśmy na zwiedzanie i zabawę. Tu dołączyła do nas Jill, nowa dziewczyna - kierowca, więc od tej pory już cały czas siedziałem na rowerze. Ruszyliśmy wzdłuż Dunaju do następnego państwa w drodze do Stambułu, tym razem była to Słowacja. Bratysława nie zgotowała nam przyjemnego powitania, zimno od samego rana i zacinający deszcz nie ułatwiały jazdy. Po wjeździe do stolicy Słowacji, jeden z uczestników, Amerykanin Donald zderzył się z samochodem, co na szczęście nie skończyło się dla niego niczym poważnym, nie licząc wygiętego widelca i zwichrowanych kół. Jakby tego jeszcze było mało, na campingu nas okradziono - zginęło kilka kurtek przeciwdeszczowych, które suszyły się na linkach oraz parę rzeczy z torebek podsiodłowych (m.in. klucze do zapięć i kilka liczników). Na domiar złego, następnego dnia, spod pobliskiego Tesco ukradli rower przyjacielowi jednej z naszych uczestniczek, który na dwa dni do nas dołączył. Jak widać, nie opłaciło mu się to... Do tego warunki sanitarne na campingu znacznie odbiegały od standardów europejskich i toalety były, delikatnie mówiąc, odpychające.


W podłamanych nastrojach wyruszyliśmy dalej, w kierunku węgierskiej granicy i miasta Györ. Trasa wiodła oczywiście wzdłuż Dunaju, praktycznie cały czas po wale przeciwpowodziowym. Płasko i nudno, bo ile można patrzeć na to samo przez dobre 50 km? Po prawej rzeka, po lewej pastwiska a pośrodku szeroki asfalt ścieżki rowerowej, która już nie była tak zaludniona jak w Niemczech czy Austrii. Trzeba jednak powiedzieć, że generalnie Słowacy są dużo bardziej wysportowani niż Polacy, w mieście i wzdłuż rzeki poza miastem zobaczyć można było masy ludzi na rowerach czy na rolkach, chociaż sieć ścieżek rowerowych nie była jakoś wyjątkowo rozbudowana. Po paru godzinach dojechaliśmy do granicy węgierskiej. Strażnicy byli bardzo zdezorientowani, kiedy zobaczyli plakietki na rowerach z napisem "Paris to Istanbul", a potem kolejno sprawdzali paszporty: polski, południowoafrykański, australijski i kanadyjski. W Györ na campingu zaczęliśmy stosować system z grupowym zapinaniem rowerów i otoczeniem ich przez namioty. Nikt nie chciał, żeby powtórzyła się sytuacja z Bratysławy. Całe szczęście, nic się w nocy nie stało ale rano o 5:00 obudziły nas krzyki małp, bo jak się okazało, w pobliżu było ZOO.


Następnym przystankiem był Esztergom (Ostrzyhom), piękne historyczne miasteczko nad Dunajem, z największą na Węgrzech bazyliką położoną na skalistym wzgórzu. To tu koronowano św. Stefana na pierwszego króla Węgier. Dość wcześnie położyliśmy się spać, bo komary gryzły niemiłosiernie. Rano wstawaliśmy w ulewnym deszczu, po dróżkach campingu płynęły strumienie i znowu trzeba było zwijać mokre namioty. Przez Wyszehrad i Szentendre dojechaliśmy w końcu do Budapesztu, który przywitał nas zimnem i wichurą. Tu czekały nas kolejne 2 dni przerwy - czas na zwiedzanie Budy i Pesztu. Drugiego dnia w końcu dopadło mnie osłabienie, miesiąc jazdy na rowerze przy zmiennej pogodzie dał o sobie wreszcie znać. Ból głowy, mięśni i ogólnie fatalne samopoczucie na cały dzień złożyły mnie do śpiwora.

Następnego dnia postanowiłem jechać na samym końcu, żeby się nie forsować. Jazda z maruderami okazała się bardzo odprężająca, w pięcioosobowej grupce śpiewaliśmy sobie różne piosenki a na końcu każdy zaśpiewał swój hymn narodowy: polski, kanadyjski, amerykański, brytyjski i południowoafrykański. Zadziwiające jak szybko minął ten dzień do Kecskemet - prawie 120 km. Co jednak najważniejsze, po wietrznych i chłodnych dniach w Budapeszcie, wreszcie poprawiła się pogoda. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej i słoneczniej. Polopiryna też zaczynała działać i dzięki niej czułem się już coraz lepiej. Po dwóch dniach jazdy z Budapesztu, w Szeged, poczułem się zupełnie dobrze. Odbywał się tu coroczny Paprika Festival, święto ostrej papryczki i z tego powodu nasz camping zamieniony został na plac zebrań ludowych. Zmuszeni byliśmy przenieść się za miasto, co jednak wyszło nam na dobre, gdyż była to spokojna okolica wśród drzew, idealna na rozbicie namiotów.

Kolejny dzień miał nam upłynąć na przeprawie przez rzekę Tisza i przejście graniczne z Rumunią. Wszystko szło sprawnie aż do momentu, kiedy na rumuńskim posterunku zawołała mnie para Australijczyków - Jennifer i Joe. Jako członek ekipy miałem za zadanie dopilnować, aby każdy uczestnik przekroczył granicę i jako ostatni wjechać do Rumunii. Australijczyków nie wpuszczono, gdyż nie mieli wizy. Prawie cały dzień spędziliśmy na przejściu granicznym, próbując przekonać strażników i "wynegocjować" warunki, na jakich Joe i Jennifer mogliby wjechać do kolejnego kraju. Nic jednak nie udało się wskórać, prawo jest prawem (nawet w Rumunii ;)), musieli wrócić do odległego o 30 km Szeged i poczekać do następnego dnia na otwarcie konsulatu i wydanie wizy. Gergő, jako Węgier, wrócił wraz z nimi, a ja pojechałem samochodem do Timişoary zostawić bagaże pozostałych rowerzystów i wróciłem do Szeged, żeby następnego dnia przewieźć ich na stronę rumuńską. Formalności zajęły nam kilka godzin, ale ostatecznie udało się im uzyskać wizy rumuńskie za 45 euro od sztuki.

Późnym popołudniem dojechaliśmy do Timisoary. Od razu rzucił się w oczy kontrast między krajami UE, które zostawiliśmy za plecami a Rumunią. Zaniedbane budynki, dziurawe drogi, wozy ciągnięte przez woły i konie oraz ogólny bałagan. Wszechobecne Dacie zapełniały ulice, a nadpobudliwi kierowcy trąbili bez powodu na wszystko i wszystkich. Później zorientowaliśmy się, że tak tu po prostu jest i trąbienie na każdego jest elementem rumuńskiego folkloru drogowego. I chociaż każdy się tym irytował, kiedy jadąc na rowerze co rusz słyszał natrętne biiiip-biiip, nic na to nie można było poradzić. Z Timisoary ruszyliśmy na południe do miejscowości Resita. Wioski jak z XIX wieku, wyrwy w jezdni wielkości piaskownicy i bezdomne psy sforami ganiające rowerzystów dopełniały tylko obrazu Rumunii jako kraju będącego mocno w tyle, nawet za Polską. Co ciekawe, z początkiem 2007 roku Rumunia i Bułgaria mają stać się członkami UE. W miasteczku Resita, gdzie poprzedni ustrój pozostawił po sobie bardzo widoczne ślady zamieszkaliśmy w jednogwiazdkowym hotelu przy głównym placu. Nie było najgorzej, poza tym, że w windach, toaletach i jadalni czas się zatrzymał, tkwiąc jeszcze głęboko w epoce Nicolae Ceausescu. Dla Polaka nie było to zbyt wielkim szokiem, ale wielu bogatym Amerykanom i Kanadyjczykom nie mieściło się to w głowie. Kolejnego dnia w końcu wjechaliśmy w góry - przedgórza Karpat - kierując się na starożytne uzdrowisko w Baile Herculane. Zaczęło się od 10-kilometrowego podjazdu, następnie 100 km na zmianę, w górę i w dół, by zakończyć się 15 kilometrami na głównej drodze E70, wyłożonej betonowymi płytami, gdzie wyprzedzające się TIR-y zmuszały do panicznej ucieczki na piaszczyste pobocze. Nie należało to do przyjemności i jedyną rzeczą, która rekompensowała "straty moralne" były zapierające dech w piersiach widoki na przepiękne południowe Karpaty.


Dojechaliśmy do Baile Herculane, miejscowości, o której powiedziano nam, że jest światowej sławy kurortem, dokąd przyjeżdżają ludzie z całej Europy, aby pobyć trochę w rzymskich łaźniach. Może i było to piękne miasto, ale czas jego świetności przeminął jakieś 100 lat temu. Zaniedbane i walące się budynki zabytkowych domów zdrojowych były świetną ilustracją dla ogólnej kondycji rumuńskiej turystyki. Miejsce to miało jednak swój urok, głównie dzięki położeniu w głębokiej dolinie, którą wspinaliśmy się następnego dnia przez blisko 35 km, w drodze do Targu Jiu. Góra nie mogła się skończyć, a chropowaty asfalt tylko utrudniał podjeżdżanie. Całe szczęście, że od kilku było słonecznie i ciepło, bo ludzie ciężko znieśliby kolejną wspinaczkę w deszczu i zimnie. Na przełęczy stały już nasze samochody z lunchem, a potem nastąpił kilkunastokilometrowy zjazd, na którym mijaliśmy pasterzy z owcami i kozami a także woły zaprzęgnięte do wozów z kukurydzą. Takich widoków już się w Polsce nie znajdzie.

W Targu Jiu czekał nas camping bez bieżącej wody, co oczywiście wywołało niezadowolenie wśród większości uczestników. Mniej wrażliwi, w tym również i ja, umyli się w pobliskiej rzece, nie zrażając się tym, że po drugiej stronie to samo robiły krowy J. W nocy nieliczni tylko spali, bo w pobliskim barze odbywała się impreza w ramach festiwalu cygańskiego. Było więc głośno do samego rana. A kolejny dzień wcale nie miał być łatwy. Pierwsze 60 km do lunchu poprowadzone było przedgórzami (krótkie i strome podjazdy), po strasznie nierównym asfalcie i w dodatku pod wiatr. Po płaskim nie dało się jechać szybciej niż 17 km/h, a z górki udało mi się rozpędzić do zawrotnych 22 km/h(!). A to wszystko bez sakw i jakiegokolwiek zbędnego obciążenia. Po dojechaniu na lunch byłem wykończony, jakbym przejechał 160 zamiast 60 kilometrów. Godzina odpoczynku i kolejne 60 km, tym razem już po w miarę płaskim terenie i po dużo lepszej nawierzchni. Gdy dojechaliśmy do Ramnicu Valcea, okazało się, że za płotem campingu znowu jest ZOO, tyle że tym razem głównym krzykaczem były nie małpy, ale... lew, który ryczał i wieczorem i rano. Kolejne dwa dni do Bukaresztu upłynęły dość spokojnie, nie licząc wąskiej drogi w górach, na której byliśmy świadkami tragicznego wypadku: wóz z martwym koniem leżał w poprzek drogi, na środku szosy siedziała babuleńka w szoku, a jej stary mąż (też w szoku) przycupnął w przydrożnym rowie. Obok stała Dacia z wybitą przednią szybą. Makabryczny widok.

Musieliśmy jechać dalej. Ostatni nocleg przed Bukaresztem mieliśmy w małej miejscowości Gaesti, na tyłach nocnego klubu i motelu zarazem. Szef tego przybytku, lokalny mafioso, nie chciał się z początku zgodzić, ale jakoś wynegocjowaliśmy niewielkie poletko do rozstawienia namiotów i jeden (na ponad 30 osób, bo grupa zdążyła się nam rozrosnąć) pokój motelowy z jednym prysznicem. W nocy była dyskoteka, ale pojawili się też lokalni stróże prawa, nie całkiem normalni jak się okazało, gdyż jeden z nich w środku nocy wrzeszczał coś, co brzmiało jak "bazaa, bazaa". Nie wiadomo, o co mu chodziło. Rano Shanny pojechał poszukać w miasteczku innego campingu, żeby na przyszły rok uniknąć takich przebojów, niestety nic nie znalazł.

Do Bukaresztu było całkiem płasko, na 12:30 wszyscy mieli dojechać na przedmieścia, gdzie umówieni byliśmy z policją, która miała nas eskortować do centrum. To dopiero była frajda, 30 osób na rowerach jadących za radiowozem, na każdym skrzyżowaniu pojawiały się kolejne radiowozy i policjanci, którzy zatrzymywali ruch, a kiedy dojechaliśmy do strefy korków w centrum miasta, prowadzący samochód policyjny wjechał na przeciwny pas ruchu i przeprowadził nas przez korki pod prąd. Na campingu pożegnaliśmy i podziękowaliśmy policjantom i ładnej policjantce, po czym usłyszeliśmy znajomy odgłos - gdzieś niedaleko ryczał lew... znowu nocowaliśmy w sąsiedztwie ZOO. W stolicy Rumunii mieliśmy jeden dzień przerwy, można więc było pozwiedzać. Taksówki w Rumunii (podobnie w Bułgarii) są bardzo tanie, więc z transportem miejskim nie było żadnych problemów, można było zwiedzić całe miasto. Problem w tym, że Bukareszt jest jeszcze bardzo zaniedbanym miastem, cała niemalże starówka to walące się kamienice, zamieszkałe przez biedotę. Kilka budynków jest wprawdzie odnowionych, m.in. kolosalny Parlament zbudowany przez Ceausescu, należący do największych budynków na świecie, ale generalne wrażenie jest niewesołe.


Wyjechaliśmy z Bukaresztu również w eskorcie policji, która chciała nas pilotować aż do odległej o 80 km granicy bułgarskiej w Giurgiu, ale udało nam się uwolnić od nadgorliwych stróżów prawa. Granica przebiegała na Dunaju, na "moście przyjaźni", zbudowanym gdzieś na początku lat 50-tych. Wjazd do Bułgarii nie obiecywał zbyt wiele - pierwsze kilometry do miasta Ruse wyglądały jeszcze gorzej niż Rumunia, szaro, brudno i ogromne dziury w jezdni. Po wjeździe do miasta było już jednak lepiej. Tam zorganizowano nam konferencję prasową i spotkanie z burmistrzem miasta, który zapewniał nas o swojej sympatii dla rowerzystów i zapraszał na kolejny rok. Prawda okazała się jednak trochę mniej różowa, kiedy prezes lokalnego klubu kolarskiego zaprowadził nas na zaniedbany betonowy tor kolarski i powiedział, że ten sam burmistrz planuje zrównać ten teren z ziemią i postawić w tym miejscu centrum handlowe. Smutna rzeczywistość. Na campingu za miastem przeprowadziliśmy z Gergo małą lekcję alfabetu bułgarskiego dla Amerykanów. Nie przyswoili sobie jednak cyrylicy i dalej czytali "Ruse" jak "Pyce" (właściwie "Pajs"). Stamtąd ruszyliśmy w kierunku południowym do zabytkowego miasteczka Weliko Tarnowo, będącego stolicą Bułgarii w XIII wieku. Wąskie średniowieczne uliczki i średniowieczna cytadela robiły niemałe wrażenie i szkoda było wyjeżdżać z tego pięknego miejsca już następnego dnia.

Był to najdłuższy etap całej wyprawy - z W. Tarnowo do Szumen, blisko 160 km w górzystym terenie po asfalcie chropowatym jak pumeks. Zabrałem się w trasę z trzema mocnymi Południowoafrykańczykami i po kilku godzinach jazdy miałem już dość. Ale dojechaliśmy, jako jedni z nielicznych, bez błądzenia, gdyż część uczestników zboczyła z trasy i musieli przeprawiać się przez bagno, które przecinało drogę w poprzek. Ok. 18:00, będąc już na campingu dostałem sygnał, że część ludzi jest jeszcze na trasie, 25 km od celu i za nic nie zdążą dojechać przed zmrokiem. Mimo zmęczenia i braku jedzenia musiałem więc wsiąść w samochód i pojechać zebrać maruderów, którzy męczyli się jeszcze na drodze. Niektórzy byli tak zdesperowani, że za żadną cenę nie chcieli wsiąść do busa, tylko jechać dalej. Po namowach jednak udało mi się wsadzić ich do samochodu i jak sami się po chwili przekonali, wyszło im to na dobre, gdyż momentalnie zrobiło się ciemno i na camping wjechaliśmy w momencie, kiedy Miles rozdzielał kolację, a wszyscy chodzili z czołówkami na głowach.


Kolejny dzień nie był już tak wymagający, chociaż dalej było pagórkowato i kiedy dojechaliśmy do Warny nad Morzem Czarnym, też byliśmy zdrowo zmachani. Na kilka kilometrów przed miastem natknęliśmy się na swoisty komitet powitalny - członków lokalnego klubu turystyki rowerowej, którzy pilotowali nas do centrum, gdzie znajdował się nasz hotel. Warna to miasto bardzo podobne do Sopotu, ze sporą strefą jedynie dla pieszych i pięknymi plażami. Choć to była już połowa września, woda w morzu nadal była ciepła, więc skorzystaliśmy z okazji, żeby się wykąpać. Fale były tak duże, że wywracały nas jak zapałki, ale wreszcie można było się popluskać i wypocząć po czterech dniach wyczerpującej jazdy po bułgarskich pagórkach. Te jednak nie miały się jeszcze skończyć i chociaż następnego dnia jechaliśmy na południe wzdłuż linii brzegowej, co rusz wyrastał przed nami jakiś kilkukilometrowy podjazd. Po szaleńczym zjeździe serpentynami z prędkością ponad 70 km/h, dojechaliśmy w kilkuosobowej grupce do starożytnego nadmorskiego miasta Nesebyr. Rozczarowaliśmy się trochę, bo miasto wprawdzie było pięknie położone na wyspie, a fragmenty starych murów i kościołów ładnie komponowały się z otaczającym morzem, jednak było tam tyle turystów, że nie dało się przejść. Nie bawiło nas przeciskanie się z rowerami przez rozkrzyczany tłum emerytów i matek z dziećmi, więc pojechaliśmy dalej.

Następnego dnia po stosunkowo krótkim, ale wyczerpującym etapie po wzgórzach dojechaliśmy do miejscowości granicznej - Malko Tarnowo. Z racji, że nie było to żadnego campingu, nocowaliśmy w szpitalu, przerobionym na coś w rodzaju motelu. Czuliśmy się co najmniej dziwnie kładąc się na szpitalnych pryczach. Późnym wieczorem rozbudził nas krzyk z sąsiedniego pokoju: przez okno wleciały 3 nietoperze i za nic nie chciały wrócić tam skąd przyleciały. Jill, kierowca i członkini ekipy, wzięła więc kij od miotły i wiadro i brutalnie obeszła się z małymi futrzakami. (Ciekawe jaką karę przewiduje bułgarskie prawo za zatłuczenie nietoperza kijem od miotły?) W szpitalu dołączył do nas Cem, lokalny przewodnik po Turcji, który pomógł nam zorganizować noclegi i atrakcje w swoim kraju. Był to bardzo wesoły, młody człowiek, który bardzo przejął się swoją rolą i miał dla nas plan na cały nasz pobyt w Turcji. Kiedy zapytał się skąd jestem, po usłyszeniu że z Polski z radością zawołał: Polonya! Roman Kosecki!, okazało się, że był wielkim fanem Galatasaray Stambuł, gdzie swego czasu grał polski piłkarz. Dzięki Cemowi praktycznie bez problemów przekroczyliśmy granicę turecką, do której prowadził 10-kilometrowy podjazd, a potem w eskorcie policji i ambulansu zjechaliśmy do wioski Derekoy, skąd podstawione busy zabrały nas do przepięknych jaskiń Dupnisa. Wszystko to było zorganizowane i opłacone przez władze miasta Kirklareli, skąd pochodził Cem. Załatwił on nam również następnego dnia wycieczkę autokarową do Edirne, czyli Adrianopola, gdzie mogliśmy zobaczyć meczet Selima, jeden z największych w Turcji, Uniwersytet Tracki, przy którym stała zabytkowa lokomotywa Orient Expressu, a także stadion na którym regularnie odbywały się zawody w zapasach w oleju, narodowym sporcie Turcji. W drodze powrotnej do Kirklareli, gdzie mieliśmy camping wstąpiliśmy do wiejskiej kawiarni, okupowanej przez tureckich mężczyzn. Do kawiarni takiej nie chodzą kobiety, więc nasza grupa wzbudziła małe zamieszanie. Autochtoni okazali się jednak bardzo mili i poczęstowali nas Tureckim Przysmakiem (coś w rodzaju galaretki obsypanej cukrem pudrem) oraz herbatą i kawą (po turecku oczywiście). Na wieczór zaplanowana była uroczysta kolacja z gubernatorem i burmistrzem, zafundowana przez tego ostatniego, na której odbył się pokaz tańców ludowych na naszą cześć. Poza tym przemowy, zapewnienia o przyjaźni itp. Na koniec dostaliśmy obrazki z podobizną Ataturka, ojca wszystkich Turków, którego pomniki i popiersia widzieliśmy później w każdej, nawet najmniejszej wiosce. Zapytałem jednego z młodych chłopaków, którzy kręcili się przy naszym obozie, dlaczego tyle jest tutaj wizerunków tego Ataturka. Odpowiedz była prosta: "Bo wszyscy Turcy go kochają."


Podróż zbliżała się do końca, zostały 3 dni jazdy do Stambułu przez tereny Tracji, górzystego kawałka europejskiej części Turcji. Przez pierwsze dwa dni znowu eskortowała nas policja i ambulans, co jadących na samym końcu doprowadzało do szału. Nie ma nic bardziej denerwującego i dołującego dla dumnej amerykańskiej pięćdziesięciolatki niż jazda pod górę z prędkością 8 km/h z karetką za plecami. Nie da się nawet zatrzymać i pójść na bok "za potrzebą". W dodatku jeszcze pogoda się popsuła i cały przedostatni dzień lało, a kiedy dojechaliśmy do Tayakadin, gdzie rozłożyliśmy się obozem, pole namiotowe zamieniło się w błotne trzęsawisko. Razem z dwójką Węgrów, Gergo i Eszter, znaleźliśmy sobie suche miejsce na rozbicie namiotów pod jakąś starą wiatą. Pomysł wydawał się dobry, w nocy lało, pioruny waliły, a nasze namioty stały pod dachem. Rano jednak okazało się, że nie tylko my byliśmy tacy mądrzy - na namiotach, pod nimi i wszędzie naokoło, gdzie jeszcze było w miarę sucho zgromadziły się chmary robactwa: świerszczy, stonóg, chrabąszczy itp., na czele z długą na jakieś 12 cm jadowitą skolopendrą, która znalazła sobie miejscówkę na zaczepie mojego tropika. Pod tylną częścią mojego namiotu, podobnie jak pod innymi namiotami, płynęła rzeka, powstała po nocnej ulewie. Miałem więc za darmo łóżko wodne. Całe szczęście, że był to ostatni dzień. Niektórzy uczestnicy z tego powodu nie zwinęli nawet namiotów i zostawili je na polu na pastwę owadów i błota.


Przed południem rozpogodziło się i na poprzecinane akweduktami przedmieścia Stambułu wjechaliśmy w słońcu i po suchym asfalcie. Z wspomnianą parą Węgrów zatrzymaliśmy się jeszcze przy jakimś sklepie, żeby kupić i zjeść bakławę, czyli przeraźliwie słodki turecki deser z francuskiego ciasta, orzechów i miodu. Koło południa dojechaliśmy do Bosforu, w północnej części miasta, skąd w konwoju (tym razem bez policji, jedynie w asyście naszych dwóch busów) ruszyliśmy do Kabataş, gdzie przygotowana była dla nas linia mety. Zorganizował to jakiś lokalny sklep rowerowy i kilku jego pracowników wyjechało nam naprzeciw. Po drodze wzdłuż cieśniny minęliśmy dwa mosty spinające Europę z Azją, kilka meczetów i pałac Dolmabahce, naprzeciwko którego, na murze długości jakiegoś kilometra wystawione były zdjęcia z życia Ataturka. Na mecie wszyscy byli szczęśliwi, szczególnie ci, którzy najbardziej się męczyli. Wyprawa przez 8 krajów, licząca ponad 4000 km zakończyła się sukcesem. 38 osób (łącznie z ekipą) z różnych krajów przejechała z Paryża do Stambułu, przez całą Europę.

Pamiątkowe zdjęcia, wywiady, kamery, słowa pożegnań i podziękowań, wszystko do dawało do zrozumienia, że oto skończyła się wielka przygoda i trzeba wracać do domu. Po uwolnieniu się od uczestników, jedynie w gronie ekipy, dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu tureckiej metropolii (a było co zwiedzać, żeby wymienić tutaj chociaż bazylikę Hagia Sofia z podziemnymi cysternami na wodę, Błękitny Meczet, Pałac Topkapi, czy wreszcie oszałamiający Grand Bazaar z labiryntem pełnym kramów i namolnych sprzedawców zachwalających swój towar). Wreszcie w 6-cioosobowej grupie ruszyliśmy samochodami w drogę powrotną do Bratysławy. Jedynie Miles nie wracał z nami, gdyż ze Stambułu wybrał się w głąb Turcji i dalej do Gruzji i Azerbejdżanu, żeby przygotować trasę na przyszłoroczną wyprawę - Jedwabny Szlak (Silk Road) ze Stambułu do Pekinu. Tam również mam jechać jako mechanik...

Więcej informacji: www.paristoistanbul.com
Piotr Tysarczyk

Parametry trasy

  • Region Świat
  • Długość trasy 4000 km
  • Poziom trudności średni

Znajdź trasę rowerową

Opinie (16)

  • Ekstra impreza! Robi wrażenie
    pozdrawiam

    • 0 0

  • hmm zazdroszcze przygody

    swoja droga to Ty wymiekles jako jedyny"geriatyk".....troche szacunku dla ludzi ,ktorzy bez problemow przejechali te trase.a byli o wiele starsi od ciebie;)

    • 0 0

  • Powodzenia Piter!

    Miłych wakacji, pewnie będzie ciekawie;)

    • 0 0

  • W sensie było

    poprawka:D

    • 0 0

  • Rewelacja !!!

    wspaniała przygoda !!! gratuluję wytrwałości

    • 0 0

  • Ech Pitero,

    ja zawsze wiedziałam, że daleko zajedziesz ;-)

    • 0 0

  • Hej Podróżniku!

    Super wyprawa!!!mam nadzieję, że będzie można poczytać kolejne Twoje opowiastki z tej wyprawy-bo pewnie przygód było duuużo więcej!

    • 0 0

  • Gratuluję

    Tylko brać przykład z takich jak Ty. Podróże i podobne wyprawy to wielka szkoła życia, której nie da się poznać na żadnej uczelni świata. Brawa za odwagę i wytrwałość, życzę wielu takich. BRAWO!!!!

    • 0 0

  • do bogini (sprostowanie) :)

    okreslenie "oddzial geriatryczny" pojawilo sie na poczatku relacji. Takie bylo moje pierwsze wrazenie w zetknieciu z grupa, jednak szybko zmienilem zdanie i naprawde bylem pelen podziwu dla tych ludzi, ktorzy mimo swojego wieku potrafili pokonac swoje slabosci i dojechac. Zaprzyjaznilem sie z nimi i nie uwazam, zebym nie mial do nich szacunku. Moze to sformulowanie bylo zbyt trafione:/ Pozdrawiam serdecznie

    • 0 0

  • Oby więcej tak wspaniałych relacji było tu wystawianych !

    Jestem pełen podziwu, gdyż nie łatwo połaczyć swoje hobby z pracą. Chęć "krecenia pedałami", zwiedzania przepięknych okolic to nie wszytsko. Bedąc mechanikiem i opiekunem zawsze trzeba sie liczyć, z tym że nie jest sie zwykłym uczestnikiem jazdy, a osobą z kadry, która odpowiedzialna jest za wiele rzeczy. To nieraz wiąże się z tym, że nie wszystko jest dla nas, nie wszystko to co bysmy chcieli zobaczyć, przejechac jest osiagalne. To my jesteśmy dla uczestników wyprawy, a nie oni dla nas.

    Miałem z tym docynienia podczas dwóch nieco mniejszych wypraw wakacyjnych gdzie równiez "służyłem" jako opiekun i serwisant i muszę powiedzieć że doświadczenia które zdobywa się na takich wyjazdach nie sposób zdobyć podczas rajdów jedno czy kilku dniowych.

    Powodzenia w przyszłych wyprawach

    • 0 0

1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum