• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Mistrzostwa Polski w Maratonie, Świeradów Zdrój (09.08.2003)

14 sierpnia 2003 (artykuł sprzed 20 lat) 
Z pamiętnika lamera, czyli blondynka na Bikemaratonie

O tym, że pojadę na maraton do Świeradowa zdecydowałam zaledwie 5 dni wcześniej. AgaBikerka mnie namówiła, a Geronimo, biker z Elbląga obiecał pożyczyć rower - bo ja posiadam jedynie trekkingowego Wheelera (takiego z bagażnikiem, błotnikami i lampkami), dla którego najbardziej ekstremalnym przeżyciem były dotychczas dojazdy do pracy i wycieczki po Lasach Oliwskich. ;) Doświadczenie właścicielki treka (czyli moje) są niewiele większe - to dodatkowo dwie trzygodzinne wycieczki rowerowe po Bieszczadach na pożyczonej "Meridzie". Ale jak wiadomo - dla towarzystwa Cygan dał się powiesić... Jadę!

Podczas wieczornego pakowania się przed wyjazdem stwierdziłam że:
- nie mam zapasowej dętki na maraton, bo moja ma 28 cali
- mam pompkę, ale nie do wentyli samochodowych - czyli nie mam pompki
- zgubiłam gdzieś narzędzia
- nawet gdybym to wszystko miała, to nie mam ani trójkąta, ani torebki podsiodłowej.

Koniec końców, Geronimo pożyczył mi także swoją starą torebkę podsiodłową z dętką. Postanowiłam, że w przypadku złapania gumy lub innego defektu będę żebrać bikerów o pomoc - jeśli nie będzie za mną już nikogo, to może chociaż ktoś z dublujących się ulituje...



Sobotni poranek przywitał nas upałem i bezchmurnym niebem, a także unoszącym się w powietrzu mentolowym zapachem maści rozgrzewającej. Osobiście zrezygnowałam z niej na rzecz kremu z filtrem przeciwsłonecznym. ;) Przed dziesiątą wyjechaliśmy w sześć osób z ośrodka "Szach-Mat" (wrażenia z pobytu w tej norze zamieściła AgaBikerka na swojej stronie). Na maraton zapisaliśmy się już w piątek wieczorem, teraz tylko odebrałam numer i ustawiliśmy się na starcie. Czułam lekkie zdenerwowanie, w zasadzie niczym nie uzasadnione, bo moim jedynym celem w tym wyścigu było dotarcie do mety. Po prostu udzieliła mi się atmosfera... Ustawiłam się na samym końcu, żeby uniknąć stratowania. Jeszcze tylko hymn (czy bikerzy powinni zdjąć kaski z głów?) i ruszyliśmy uliczkami Świeradowa.

Po kilometrze Geronimo, który dotrzymywał mi towarzystwa na starcie, ruszył w końcu swoim tempem i zniknął mi z oczu. Rozpoczął się podjazd po asfalcie. Upal był niemiłosierny, ale udalo mi się dopedałować do końca, mimo że parę osób z mojego otoczenia prowadziło rowery. W końcu zjechaliśmy na jakąś łąkę, a potem rozpoczął się zjazd po piaszczystej leśnej drodze. W powietrzu unosił się straszny kurz, ledwo było widać trasę. Wjechałam na jakiś bidon, który eksplodował z trzaskiem. Po drodze minęłam już kilku pechowców, którzy w gorączkowym pośpiechu zmieniali dętki.

Rozpoczął się kolejny podjazd w słońcu po asfalcie (Jezu, to dopiero runda honorowa a ja już umieram). Przez chwilę próbowałam podjeżdżać, ale w tym momencie obok przemknął ktoś, kto chwilę przedtem zmieniał dętkę, a moja rozpaczliwa próba uchylenia się zaowocowała wywrotką. Koniec tego dobrego - prowadzę rower. Dosapałam do miejsca, gdzie było mniej pod górkę i pojechałam dalej. Kolejny zjazd - tym razem bardzo ciekawy, po korzeniach i kamieniach, pełen zakrętów. Wypadało się z niego znowu na uliczki Świeradowa. Przejeżdżając pod metą zdusiłam w sobie chęć dania nogi gdzieś w bok. Przede mną był teraz najgorszy odcinek - kamienisty podjazd, a właściwie podejście, na którym wyznaczona była premia górska. Z nieba lał się żar, nie było tam nawet kawałka cienia.



Obok mnie sapiąc pcha rowery dwóch bikerów: "Widzisz Tomuś - a mogliśmy siedzieć w barze i pić piwko" - mówi jeden. Od razu wyczułam pokrewne dusze. Okazało się, ze chłopaki są z Tychów i też w ramach rekreacji przyjechali sobie na maraton. Od tego miejsca jechaliśmy już razem. W końcu wyprowadziliśmy rowery na asfalt. Wsiedliśmy i... Co jest? Czemu tak wolno? Okazało się, że asfalt się rozpuścił i opony po prostu przyklejały się do niego. W jednym miejscu pod drogą przepływał strumień, jednomyślnie zeskoczyliśmy tam z rowerów, zdjęliśmy kaski i zmoczyliśmy sobie głowy i koszulki. Co za ulga! Chwilę później dotarliśmy do pierwszego bufetu. Doznałam szoku na widok totalnego bałaganu, jaki panował wokół - porozjeżdżane skorki od bananów, opakowania po batonach, puste butelki... Okazało się, że dla nas zostały już tylko smętne resztki - zabrakło powerade'a i batonów.

Posililiśmy się bananami i dalej pod gorę, na Stóg Izerski! Wlekliśmy się w samym ogonie maratonu, po drodze udało nam się wyprzedzić jakąś grupkę turystów na rowerach. "Dobre i to, gdyby i oni nas wyprzedzili, to porażka byłaby zupełna" - myślę sobie. Wjechaliśmy na szczyt, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby popodziwiać widoki. Przepiękne! Podobno niektórzy bikerzy z całej trasy maratonu pamiętają tylko wygląd podłoża - żałujcie... ;P

Dalej trasa poprowadziła lekkim zjazdem po szuterku. Wokół przepiękne widoki, nie śpieszyliśmy się więc za bardzo. Jakieś podjazdy, zjazdy... W pewnym momencie wjechaliśmy na długi zjazd po asfalcie, gdzie pobiłam mój życiowy rekord prędkości na rowerze: 57 km/h (odczytałam to z licznika Tomka, bo ja jechałam bez). :) Poczułam, że zaczynam pedałować coraz wolniej (czy to w ogóle możliwe?), postanowiłam więc posilić się moim totalnie rozpuszczonym snickersem. Eksperymentalnie - bez zatrzymywania się. Powiem tylko tyle, że ostatni raz tak się ufajdałam batonikiem jak miałam 2 latka... Gdzieś tak od środka odcinka pomiędzy pierwszym a drugim bufetem zaczęliśmy być dublowani przez facetów jadących pętlę gigamaratonu, ale znieśliśmy to mężnie. ;) Trasa przez jakiś czas prowadziła wzdłuż strumienia, który w jednym miejscu rozlewał się niezwykle wprost malowniczo i kusząco, ktoś opalał się na zielonej trawie nad brzegiem. Nie ulegliśmy jednak tej pokusie, dopiero jakieś 2 km dalej zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby znowu ochlapać się w lodowatej wodzie. Dzięki temu aż do drugiego bufetu jechało mi się naprawdę przyjemnie, wiatr chłodził mi mokre włosy. Po lewej ręce miałam pachnący rozgrzany las, a po prawej niesamowite wprost widoki.



Drugi bufet umiejscowiony był na dziurawej, rozprażonej słońcem łące. Słychać go było z daleka, bo rozbrzmiewał podkręconą na full muzyczką z cyklu "umpapa umpapa". Były batony, niebieski płyn też, ale luzem, czyli w kubkach - na szczęście nie wywaliłam swojej pustej butelki i mogłam sobie przelać. Uzupełniłam wodę w bidonie, wetknęłam w kieszeń banana, wylałam na głowę kubek wody i dalej w drogę! Rozstałam się tutaj z chłopakami z Tychów, Tomek miał właśnie kryzys i nie był pewien czy w ogóle dalej pojedzie...

Chwilę później znowu w pocie czoła wpychałam rower po kamienistym podjeździe, tym razem w towarzystwie jakiejś dziewczyny i chłopaka. Ci z giga co chwila nas mijali - oczywiście pedałując. Jakaś turystka woła do nas: "Ale tu trzeba jechać, nie iść"! "A my właśnie sobie idziemy"! - odpowiadam. - "I już dawno bylibyśmy na górze, tylko nam rowery przeszkadzają!". Wreszcie zjazd: szuter i jakieś większe kamienie, początkowo długi i łagodny, potem droga zaczęła skręcać, zrobiło się bardziej stromo, a kamienie większe. Pędziłam ściskając kurczowo kierownicę, rower skacze, kamienie strzelają na boki, patrzę już tylko na drogę. W pewnej chwili coś walnęło mnie w nogę - dopiero po paru kilometrach zorientowałam się, ze to wypadł mi bidon. Pod koniec tego zjazdu z ledwością byłam w stanie rozgiąć palce.
I znowu na zmianę podjazdy, na których trochę podprowadzam, trochę jadę, i zjazdy. Droga leciutko pnie się w górę, ale jedzie mi się super, czuję już, że na pewno dam radę dotrzeć do mety. Po lewej stronie roztacza się wspaniała panorama gór, kręcę sobie swoim tempem i czuję jak mimo narastającego zmęczenia przepełnia mnie radość życia.
Po drodze zjadam banana i przełamując wewnętrzny opór rzucam skórkę na ziemię - nie mam przecież co z nią zrobić... Zastanawiam się, czy ktoś sprząta po wszystkim trasę maratonu? To był 60-kilometrowy szlak bidonów, pustych butelek, dziurawych dętek, papierków po snickersach, skórek od bananów i tubek po carbożelach.

Zaczynają drętwieć mi stopy, a szczególnie palce - nie jadę oczywiście w żadnych SPD-ach, bo nie posiadam takowych, tylko w zwykłych butach typu "adidas". Ale nic, damy radę... Doganiam jakiegoś chłopaczka, który prowadzi rower z nieco sflaczałym tylnym kołem. Pyta mnie o pompkę - niestety nie mam! "Czy pożyczy mi pan pompkę?!" - woła chłopak do przejeżdżającego bikera. "A potem mi jej nie oddasz!" - odkrzykuje tamten i nawet nie zwalnia. Facet był chyba pięćdziesiąty, ale i tak nie chciał tracić tych 5 minut... Pomyślałam ciepło o Arku z Tychów, który został na drugim bufecie, bo nie chciał zostawiać przyjaciela samego.



W końcu docieram do ostatniego bufetu. Pytam, jak daleko do mety. "Osiem kilometrów, z czego 6 km zjazdu" - słyszę. Na stoliku stoi obrzydliwa zupa z rozpuszczonych batoników, zjadam znowu banana, do tylnej kieszeni pakuje powerade"a i zaczynam zjazd. Robię ostatni rzut okiem na góry, a potem patrzę już tylko pod koła. Szuter, trawa, jakieś dziury... Przed jakimś mostkiem wpadam w dziurę, rower wyskakuje, czuję, że z tylnej kieszeni wyskakuje mi też powerade, ale nie chce mi się zawracać. Oj błąd, błąd - zostaję bez napojów! Pędzę dalej, oczywiście nie dokręcam, trochę hamuję, szczególnie przed zakrętami, ale i tak nie podejrzewałam się o takie skłonności do autodestrukcji. No może trochę. Zap...am radośnie na dół, "dobrze że matka mnie teraz nie widzi, bo by chyba umarła" - przemyka mi przez głowę. Oczywiście, kiedy ja przeżywałam ten festiwal adrenaliny, bikerzy z giga cały czas równo mnie wyprzedzali... ;)

Pod koniec zjazdu myślę już tylko o tym, kiedy on się skończy, bo ręce i nogi zaczynają mi dygotać z wysiłku. Uff, wreszcie koniec, asfalt! Moja radość była bardzo krótka, rozpoczął się bowiem ostatni podjazd na trasie. Dwa razy złapał mnie skurcz uda, podprowadzam więc trochę rower, chce mi się pić, nic nie mam, gdybym chociaż znalazła jakiś wypadnięty bidon albo powerade, tyle tego leżało na trasie... Na zmianę podjeżdżam i prowadzę, czuję że wymiękam. Zatrzymuję się i zwieszam bezwładnie głowę na kierownicy. Jeszcze ten ostatni wysiłek... Znowu trochę idę i jadę. Przed każdym zakrętem mam nadzieję, że to już koniec podjazdu, ale on nie ma końca...! Nie mam już nawet ochoty powtarzać swojej mantry pt. "Damy radę!", klnę tylko pod nosem równo i monotonnie.



Na poboczu siedział jakiś facet, obok niego leżała reklamówka bikemaratonu pełna plastikowych butelek. Zapytałam o wodę - miał jeszcze resztkę w ostatniej butelce, starczyło na dwa łyki. Dzięki temu jakoś dotarłam na szczyt podjazdu. Ostatni zjazd... Ledwo trzymałam się na siodełku. W dół asfaltem, potem jeszcze tylko znany mi już szlak po korzeniach i kamieniach. W pewnym momencie tracę równowagę i słyszę za sobą rozpaczliwy okrzyk: "Tylko się nie wywracaj przede mną!!!". Udało mi się jakoś zatrzymać. "Dzięki!" - rzucił z ulgą przejeżdżający obok biker.

Ulica! Puszczam klamki i pędzę w dól, hamuję przed zakretem tuż przed metą i przejeżdżam pod dwoma dmuchanymi "łukami triumfalnymi". Czeka tam na mnie komitet powitalny w postaci AgiBikerki, Świra i Geronimo - wszyscy już oczywiście wykąpani i przebrani. "Chcesz wody czy piwa?" - pytają. No zgadnijcie co wybrałam... Powiem tylko, że w trakcie picia musiałam trzymać puszkę obiema dłońmi, tak bardzo ze zmęczenia trzęsły mi się ręce.

Czułam się zmęczona, ale szczęśliwa i pełna satysfakcji. Przejechałam mój pierwszy bikemaraton! I na pewno nie ostatni, jak sądze. :) Dwa dni poźniej sprawdziłam w necie wyniki - jechałam 6 h, za mną przyjechało 13 osób, z czego 2 w mojej kategorii. Nieźle, przynajmniej nie byłam ostatnia, hehehe. Chłopaki z Tychów także dojechali, z czego bardzo się cieszę. Do zobaczenia na którymś z następnych maratonów!

tekst: Ola Bikerka

*******************************************************************

Po raz pierwszy w historii polskiego kolarstwa górskiego 9 sierpnia 2003 roku odbyły się Mistrzostwa Polski w maratonie!

Mistrzostwa odbyły się w Świeradowie Zdrój, to zarazem 5 edycja serii Bikemaraton. Miejscowość bardzo dobrze znana zawodnikom xc, tu właśnie odbywała się jedna z edycji Skody Grand Prix MTB. Tutaj zająłem 4 miejsce i po tej właśnie edycji wysunęłem się na 3 miejsce w klasyfikacji generalnej, której nie oddałem już do końca. A więc przyjechałem tu z wielką ochotą i sentymentem, mając nadzieje "wyhaczyć" jakieś dobre miejsce.



Upał niesamowity, startujących około 900 zawodników, to robi wrażenie. Na starcie wśród zawodników licencjonowanych, którzy liczyli się tylko do Mistrzostw Polski sama czołówka: Kowal, Przybyła, Rękawek, Gil, moja skromna osoba i maratończycy: Kaiser i Banach. Trasa moim zdaniem nie była zbyt ciężka, może dlatego tak twierdze po tym jak przejechałem Maraton zaliczany do Pucharu Świata :-). Ale upał był niesamowity, a do tego większość odcinków trasy niestety dla nas prowadziła na otwartym terenie, słońce, słońce ... ufffff.



Wystartowaliśmy o 11, najpierw jedna mała runda około 12 km, po niej zjechaliśmy do Świeradowa i wyjechaliśmy już na pierwszą dużą rundę. Zaraz po starcie, stromy asfalt poszatkował stawkę, do miasta z małej rundy zjechałem razem z Kaizerem, za nami Gil z Przybyłą, dalej Kowal i Banach. Tu wjechaliśmy na dużą rundę, na początek podjazd, który ogromnie mnie uradował, ponieważ znałem go z Grand Prixa, strasznie stromy i sztywny. Zaatakowałem i na premię Maxisa wjechałem z przewagą nad Kaizerem. Na pierwszym bufecie napiłem się i poczekałem na Kaisera, chciałem taaaki długo dystans pojechać razem, chociaż (niestety dla niego) był po prostu za słaby i musiałem jechać sam. Tak więc od dwudziestego kilometra jechałem sam, zmagając się z przeciwnościami, swoimi słabościami, upałem, bardzo silnym wiatrem wiejącym na szczytach. Trochę zaryzykowałem, ale opłacało się, jechałem i kontrolowałem wyścig, pilot na motorze podawał mi cały czas międzyczasy, powiedziałem mu, że jak będę miał powyżej minut nad Kaiserem to może jechać sobie na jagody :-) Tyle sobie wyliczyłem żeby spokojnie jechać, w razie defektu czy jakiegoś kryzysu. Na metę przyjechałem po 3 godzinach i 59 minutach i jako jedyny z całej stawki zszedłem poniżej 4 godzin, Kaiser przyjechał po 10 minutach, za nim - Radosław Rękawek z Optexu Opoczno.



Tak więc zostałem Mistrzem Polski w Maratonie, co mnie tym bardziej cieszy, że były to pierwsze oficjane Mistrzostwa. Koszulka i medal wiszą na honorowym miejscu, ciesze się bardzo że tytuł przyjechał ze mną do Gdańska :-) Następny mój maraton to Mistrzostwa Świata w Lugano, gdzie będe reprezentował nasz kraj i postaram się dać z siebie wszystko i wypaść jak najlepiej.

Moje dane z licznika: 110km, 3.59h, śr.27.5km/h max.75.5km/h

Michał Bogdziewicz

Dokładne wyniki na stronie: www.bikemaraton.pl
Inne linki o maratonie:
- http://www.pzkol.pl/mtb/article_171.shtml
- http://sport.wp.pl/wiadomosci

Opinie (9)

  • Rzeźnicy z 3M :P!

    Gratulacje dla Michała są w artykule, ale brawa należą się także innym trójmiejskiem zawodnikom - Robertowi Banachowi i Jaromirowi, którzy zajęli odpowiednio 5 i 9 miejsce !!! Brawo!!!!

    • 0 0

  • 3M rośnie w siłę...

    ... tak trzymać! Cieszę się, że kilka(naście) osób, świetnych zawodników, jest właśnie z 3miasta! Ten fakt motywuje mnie do dalszych treningów! :-)
    Pozdrowienia dla bikerów z 3 City!

    • 0 0

  • Ola -dałaś radę!

    Jestem z Ciebie dumna jak 150!!
    Pozdro dla gero i Agi.

    • 0 0

  • No no no

    Gratki Sis, ze tak ladnie dalas rade ;]

    • 0 0

  • M ....jak Michał lub Mistrz Świata.......

    1.to co wyrabia Michał w tym roku to lata świetlne przepaści miedzy nim a resztą bikerów .
    2.bardzo ciekawa relacja Oli :)
    3.Zapraszam na inne sprawozdania Michała na stronę www.bikereuzo.topnet.pl
    PS
    Pamiętacie Małyszomanie .Ogłaszam Bogdziewiczomanie :)

    • 0 0

  • wielki zeb

    ciebie do Michala to cale galaktyki dzielą, a jak chcesz być Bogdziewiczomaniakiem to jedź na maraton i zbieraj za nim papierki po snickersach, na pamiątkę :P

    • 0 0

  • random biker

    Chłopie co się innych czepiasz, jest sukces - jest radość, a jak nie masz nic mądrego do napisania to siedź cicho

    • 0 0

  • TY Slash ten ........ -random hulajnoga

    Wiesz ten Random coś tam to jakiś chyba niezadowolony z życia.Pewnie mu gul chodzi,że taki cienias jest!Mi brakuje do Michała może i kilka galaktyk, ale w tym przypadku to żadna ujma.Trzeba się cieszyć z innych sukcesów, bo swoich jak nie widać tak nie widać.Propozycja druga dla randoma zmień ksywę na Random Hulajnoga

    • 0 0

  • ola przynajmniej

    zobaczylas jak sie rower prowadzi :) :P

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk (5 opinii)

(5 opinii)
zawody / wyścigi

Dni testowe w promotocykle chwaszczyno

dni otwarte

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum