• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Mistrzostwa Europy, Maraton, Wałbrzych 2004

5 sierpnia 2004 (artykuł sprzed 19 lat) 
Osoby, które zdecydowały się przyjechać w moim mniemaniu musiały być mocne, decydując się na "zmierzenie się" z czołówką Europy, do której tak głośno od niedawna oficjalnie należymy. Przewidywałem, że frekwencja będzie wynosić pewnie sporo ponad tysiąc osób, ale jakże srodze się następnego dnia zawiodłem. Nie zawiodła jednak ekipa z trójmiasta, w tym nasi zawodnicy.

Prolog

W przeddzień przyjechaliśmy do Książa, gdzie na zamku odebraliśmy numery startowe, czipy oraz siateczkę z "gadżetami". Jak na maraton tej rangi i sporą opłatę wpisową (130 złotych) zawartość zdawała się rozczarowywać, ale przecież nie o to chodziło. Następnego dnia mieliśmy zmierzyć się czołówką Europy. Padał deszcz, więc zmiana opon była nieunikniona a gdy pomyślałem, że nie wziąłem ani rękawków, ani błotników, ani nic nieprzemakalnego to poczułem się trochę słabo. Nic tam, w końcu stwierdziłem, że i tak "czad być musi", więc bez tego wszystkiego się obejdę.

Wieczorem telefon najpierw od Agi, szukającej jakiegoś lokum potem od kolegi, który objeżdżał tego dnia trasę. Wariat, pomyślałem, to bez sensu objeżdżać trasę maratonu w przeddzień, ale cóż. Dzwonił się spytać, czy nie posiadam zapasowych klocków, bo swoje dziś na objeździe trasy zużył. Przerażenie w pierwszej chwili, chwila zastanowienia i odpowiadam, że może przyjechać. Decyduję się dać mu moje klocki, na których przejechałem może z 200 km a sam założyć nówki, skoro tak ciężka ta trasa. Potem na twarzy zajaśniał mi uśmiech i szelmowska mina "hehe, czad będzie". Im cięższa trasa tym lepsze mam wyniki, druga myśl "chłopak chyba za dużo używa hamulców, skoro starł klocki" zaś w podsumowaniu radość, bo w sumie staram się nie zużywać zbytnio hamulców ;-)

Na dworze rozjaśniło się, ciepło i wygląda, że następnego dnia będzie ładna pogoda. Korzystając z okazji staram się podregulować tylną przerzutkę, bo linkę i pancerze zmieniłem tuż przed wyjazdem oraz wyregulować hamulce na "brzytwę", bo jakby nie patrzeć "mogą się przydać". Okazało się, że piszczą strasznie, ale mocna w tym zasługa była zapewne nowiutkiej obręczy, której boki nie miały jeszcze startej powłoki czarnego lakieru. Po pół godzinie zmagań z ustawieniami i jednym piwku nie udało mi się ich tak ustawić, żeby nie wydobywał się przeraźliwy pisk. W końcu machnąłem ręką - "jutro w błocie szybko się dotrą", co okazało się dobrą prognozą.



Maraton

Przyjechaliśmy w okolice podzamcza w okolicach godziny dziewiątej, czyli godzinkę przed startem. Lokum mieliśmy niecałe cztery kilometry od startu, więc mała rozgrzewka na rowerkach, po czym rozmowy ze znajomymi i ustawienie się w tunelu startowym ponad pół godziny przed godziną zero, która wybić miała tego dnia o 10:00.

Oprócz Kuby Krzyżaka i Jaromira Stępnowskiego spotkałem Agę Krok i Leszka Pachulskiego. Grzesiek Golonko również się pojawił - spotkany dopiero w tunelu, gdzie wbił się przede mnie a po chwili wpakował jeszcze jeden rower "znajomego". Kilka zdań z nim, z Robertem i Kaziem (Kilersami, z którymi przyjechałem) oraz próby temperowania osób, które zaczęły się chwilę przed startem wpychać. Pojawił się również JarasMTB, który zajął "strategiczną pozycję" tuż za mną, jak sądzę, planował trzymać się mojego koła jakiś czas a potem mnie urwać ;-) Od Grześka dowiedziałem się, że Organizator zrobił nas w "bambuko" i startujemy nie w ME tylko w "jakimś" Maratonie Wałbrzych. Na oburzenie czas był jednak dopiero po maratonie, bo chwilę potem był start.

Pogoda była słoneczna, gorąco i nerwowo. Setki "klików" i powoli kilkaset osób ruszyło do przodu. "Powoli" nie jest najlepszym słowem, bo od początku zaczęło się wyprzedzanie i roszady. Pierwszych kilkaset metrów trasy stanowiły agrafki po łące, góra dół, lewo prawo. Przy tej temperaturze był to niezły "hardcore" szczególnie, gdy atmosfera stawała się napięta. Pierwsze epitety osób, które chciały wyprzedzać "zjedź! - jak nie wyprzedzasz, xxx" podczas gdy jechałem też za kimś kto akurat nie wyprzedzał. Ze dwa razy po takim okrzyku zjeżdżałem, ale potem przestałem robić ten błąd, bo okazywało się, że "prawy pas ruchu" jest równie szybki jak "muchy, co w smole się bawiły". Potem, jeśli ktoś był na tyle mocny wyprzedzał tak jak ja, jeśli jest miejsce i ma się siły.



Początek był dla mnie niewesoły. Czułem zupełną pustkę w żołądku, ludzie mnie wyprzedzali z lewej i prawej. Pędzili jak na motorach, mimo iż w swoim mniemaniu jechałem zupełnie szybko jak na dwa kółka. Pod górkę (na trawie) było strasznie ciężko, czułem, że brak mi rozgrzewki, której przejazd 4 kilometrów przed startem i ustawienie się w sektorze 40 minut przed startem nie zastąpiły. Postanowiłem jednak jechać "swoim tempem", które uważałem, że nie jest słabe, i ewentualnie rozgrzać się odpowiednio a dopiero potem na podjeździe na Chełmiec "dać czadu", co jak się później okazało było słusznym rozwiązaniem.

Po trawiastych agrafkach i chwili jechania leśnym trawersem, (który do zmylenia przypominał podobne znajdujące się w trójmieście) pora było zmierzyć się z pierwszym trawiastym zjazdem. Było jeszcze lekko ślisko, ale dało się tam dosyć szybko zjechać. Zakręt w lewo i chwila wypłaszczenia. Pora na pierwszy łyk z bidonu. Utwardzony szuterek brzegiem lasu, zakręt w prawo a moment później w lewo i asfaltem. Tutaj na pierwszy kółku jedna z zawodniczek "po chamsku" blokuje mi możliwość wyprzedzenia jej przed zakrętem, muszę przyhamować i zaraz za zakrętem przyspieszam do 45 km/h i zostawiam ją z tyłu, Chwila jazdy po płaskim po asfalcie, ktoś mi wskakuje na kółko, zaraz potem wjazd lekko pod górę ubitym piaskiem i kamieniami. Prędkość zasadniczo maleje, tutaj dwadzieścia parę to wszystko, co mogę pojechać. Na tej drodze zaczyna się wyprzedzanie. Powoli, raz ja jedną dwie osoby, raz ktoś mnie. W zasadzie w kółko. Powoli czuję, że rozgrzewam się, ale jeszcze nie czuję się zupełnie dobrze, pustka w żołądku lekko "odchodzi" jadę tak na 60%.

Na drodze kilka kałuż, pierwsze błoto, pierwsze fragmenty kluczenia, objeżdżanie kałuż. Też je objeżdżam. Nie wiem jak dalej będzie wyglądać trasa, wiec póki, co staram się zachować napęd "w czystości".

Nie wiem, w której ekipie czy grupie jadę, w każdym razie czuję, że dość daleko od czołówki, bo tempo szybko spada zbyt szybko. Widocznie to część z tych ze "słomianym ogniem", którzy na początku rzucają się jak ryby, by potem spłonąć jak zapałka i robić ogon. Jednak nie wszyscy, bo toczą się zażarte boje o każde miejsce, choćby na chwilę.



[...] Jakąś chwilę potem jadę po kamieniach wyjętych spod torów, brakuje tylko podkładów kolejowych. Jadę chwilę, grzecznie gęsiego, jednak tempo jest dla mnie zbyt wolne. Ja chcę gonić tych z przodu, którzy oddalają się z każdą minutą. Mało miejsca, ale decyduję się wyprzedzać z prawej. Krzyczę prawa i jadę. Pokrzywy czuję jak mnie smagają po palcach, bo miejsca zbyt dużo nie ma. Wyprzedzam tak raz 2 osoby, chwilę potem trzy, a potem całą grupkę jadącą gęsiego - chyba z osiem osób. Prędkości rzędu 28-32 km na godzinę. Jadąc sam z przodu widzę jeszcze dwie osoby przede mną, ale jadą podobnym tempem. Zwiększam prędkość do 36 km/h i chwilę przed zjazdem w lewo z "torów" zbliżam się na odległość dwóch rowerów. Po łące, zakręt w prawo, znowu kawałek i zakręt w lewo. Teraz po błocie. Tutaj już jadę na 100%. Przejeżdżam rzekę, nie wiem gdzie ona się dokładnie znajduje, ale wiem, ze będę musiał ją przejechać jeszcze raz. Udaje mi się wykonać ten manewr tak, że obydwa buty są tylko delikatnie mokre.
To chyba pierwszy bufet, po prawej przy bufecie Grzesiek Golonko, wygląda jakby na kogoś czekał. Wkrótce będzie podjazd na Chełmie, myślę sobie, po co on staje? Patrzę na niego z wyraźnym zdziwieniem w oczach, chyba to widzi, bo rzuca - "spoko, dogonię Was za chwilę". "Okey" rzucam i myślę sobie, że pewnie tak będzie - jest mocny. Okazuje się jednak, że ani mnie nie wyprzedzi, ani nie uda mu się mnie dogonić.

Tempo mocne, średnia się podnosi, ale już chwilę później zaczyna się podjazd. Błoto, korzenie i wzniesienie terenu, chwilę potem zaczyna się pchanie. Pierwszy "wąwozik" i ludzie pchają rowery. Jadę, ciągle jadę i mnie tez koło z tyłu zaczyna buksować. Schodzę z roweru i "podaję z buta" jak ludzie przede mną. Jeden z zawodników wyprzedza mnie po prawej biegnąc z rowerem, idę w jego ślady. Znowu kawałek wywłaszczenia, dalej błoto a ludzie dalej prowadzą. Wskakuję na rower i jadę. Jest ciężko, ale daję radę. Niestety daleko nie zajeżdżam, tez muszę z buta. Tak kilka razy naprzemiennie jadę i idę. W tych ciężkich momentach udaje mi się wyprzedzić zespołowego kolegą Roberta Zembronia. "Switchback" czyli agrafka w lewo i wspinamy się z rowerami do góry po błocku, znaczy się pchamy.

U góry można wskoczyć na rower i odetchnąć chwilę, kawałek po ubitym gruncie i zakręt w lewo, tempo zaczyna znowu rosnąć. W końcu dojeżdżamy do błotnisto, kamiennego podjazdu, który wiedzie nas stromą ścieżką do góry w stronę upragnionego Chełmca.
W międzyczasie mijamy się z Robertem, który wyprzedził mnie chwilę wcześniej, gdy "złapałem zająca". Podjazd zaczyna się dość niewinnie by na końcu zaserwować spore nachylenie i ciężki techniczny podjazd. Widzę jak dwie osoby przede mną nie kończą podjazdu i starając się ominąć jedną z nich zjeżdżam z optymalnego kursu na kamienie. Tu koło zaczyna się ślizgać i finalnie mnie też nie udaje się tego fragmentu podjechać. Chwilka z buta, dosłownie z dwanaście kroków i jestem na górze. Skręt w prawo na trawers prowadzący na górę. Zaczyna się podjazd.

Jadę z Wojtkiem Semerem z KK WD40, on z przodu, chwila rozmowy, pytam się czy tym razem wszystko w porządku, mając w pamięci problemy żołądkowe na ostatnim maratonie. Odpowiada, że wszystko póki, co dobrze. W dalszym odcinku podjazdu odjeżdża mi trochę do przodu. Mam do w zasięgu wzroku i jadę swoim tempem. Po dojeździe na górę łyk wody na bufecie z kubeczka. Ktoś zdaje się, że krzyczy sto-siedemdziesiąty. Agrafka w prawo i przygotowanie do zjazdu. Mata kontrolna i zjazd. Na zjeździe okazuje się, że trasa jest dużo łatwiejsza niż ta "ze Szczawna Zdroju", bo prowadzi innymi ścieżkami..

Początek zjazdu w tym samym miejscu, co w zeszłym roku, lecz trasa odbija zakrętem w prawo i następuje zjazd jakimś trawersem. Tutaj wyprzedzam Wojtka Semera i jego kolegę z klubu. Jakiś czas jadę za zawodnikiem, w końcu okazuje się, że to zawodniczka, ale jedzie tak szybko, że nie mam ani potrzeby ani możliwości wyprzedzać. Wjazd w błoto i przejazd lekko pod górkę pokonujemy z rozpędu. Dziewczyna nie traci żadnej możliwości przyciśnięcia. Ktoś przed nami wywrócił się przy błotnistym przejeździe przez "U", sprawne ominięcie "ofiary" - rzut okiem - nic jej nie jest. Dziewczyna znowu przyspiesza i chwilę potem jesteśmy na kolejnym zjeździe, który zaczyna się skrętem z trawersu w lewo na dół. Jestem tuż za nią, za blisko bo nie widzę trasy przede mną i gdy w rozpędzie wjeżdżam za nią na korzenie nie miałem pojęcia, że coś takiego przede mną wyrośnie. Przydają się rozliczne zjazdy "na ślepo" w nieznanym terenie oraz przygotowanie techniczne. Udaje mi się opanować rower, ale wywrotka była bardzo bliska. Nie mam pojęcia, z jaką prędkością jedziemy w dół po tych korzeniach, bo na licznik patrzeć równałoby się z konkretnym zbliżeniem z ziemią. Jestem pod wrażeniem. Ta dziewczyna jest niesamowita.

W tych okolicach jest jeszcze zjazd po kamieniach kawałek trasą DH, piękna sprawa, duże prędkości, krótko mówiąc niebezpiecznie i pięknie zarazem. Wspaniałe uczucie, adrenalina i endorfina rozchodzą się po moim ciele, gdy puszczam klamki i łapię mocniej za kierownicę.

Na rozpoczynającym się gładkim, prostym zjeździe dokręcam "na maksa" i wyprzedzam tę dziewczynę - widać, że jest bardzo dobrą zawodniczką, ale dysponuję większą siłą, no i kocham zjazdy. Pora wydusić ile się da :-) Tutaj tarcza 48z jednak przydaje się. Słyszę chwilę, że dziewczyna również dokręca, lecz "odskakuję" od niej.

Trawers w dół, dokręcam i czuję się doskonale. Organizm jest na pełnych obrotach. Pierwszą połówkę powergel"a wchłonąłem przed podjazdem na Chełmca, drugą chwilę wcześniej. Wyprzedzam kogoś, potem zbliżam się do zawodnika z numerem na plecach 122. Patrzę ponownie - to Tomek Wienskowski. Zdziwienie miesza się z satysfakcją, w nieskromnych planach miałem zamiar na tym maratonie być przed nim na mecie. Jakby nie patrzeć to mój typ trasy a ciężkie i szybkie zjazdy to moja domena zaś, gdy będzie więcej płaskich odcinków moje szanse współzawodnictwa z Tomkiem maleją. Krótka wymiana zdań, Tomek narzeka na opony, na których się ślizga. Przypomina mi się wczorajsza dysputa na temat trasy i opon. "Jednak wychodzi na moje" myślę i odjeżdżam mu na kolejnym zjeździe.

Skręt w prawo, zaraz będzie zjazd. "Zjazd w dół", ktoś krzyczy "na dole zwolnij, zakręt i ślisko". Dobre ostrzeżenie, na dole zakręt w lewo i wjeżdżamy na bruk. Przede mną dwóch zawodników. Kolejny bufet, łyk wody i gnam dalej. Podjazd po kocich łbach, zwężenie trasy i kolejna bramka kontrolna. Dalej do góry. Kilka podjazdów, znowu na słońcu. Sucha nawierzchnia, zakręt w lewo i podjazd. Chwila cienia i widzę podjazd. Zwężenie i osoby, które dają z buta. Koło mnie ktoś jedzie. Przyspieszam. Dojeżdżam do zwężenia, zeskakuje z roweru i daję z buta. Biegiem. Wyprzedzam tych, którzy idą. Na górze jeszcze dwóch.

Znowu jazda, teraz lekko z górki. Różne fragmenty, w tym kilka przejazdów po błocie, rynną w dół, z zakrętami rodem z trasy bobslejów tylko po wprost odwrotnie proporcjonalnie równej powierzchni. Kawałki z błotkiem, przejazdem po korzeniach itp. W zasadzie rzadko ktoś mnie wyprzedza, głównie ja prę do przodu. Czuję jak w organizmie każdy miesień pracuje, oddech lekko przyspieszony, ale równy, żyły podają krew, serce nie bije, lecz tętni jak tam-tamy na afrykańskiej pustyni. Gorąco. Żałuję, że nie mam koszulki kolarskiej bez rękawów. Obiecuję sobie, że kiedyś sobie taką sprawię, albo jak nie wytrzymam to oderwę rękawy z tej, w której jadę.



Z różnorakiego terenu zapamiętuję jeszcze wąski przejazd w lesie między drzewami, gdzie na zakręcie umiejscowiona jest mata z międzyczasem. Potem jazda szaleńcza znowu po "torach" bez torów i podkładów, czyli po samym tłuczniu. Jestem zadowolony, bo mijam zawodnika z napisem na koszulce mówiącym, że jest w reprezentacji narodowej Turcji. Wydaje mi się, że jadę szybko, ale nagle. Co jest?! Diabeł nie kobieta! Ta sama dziewczyna wyprzedza mnie na tłuczniu! Szacunek!!

Patrzę, a Ona zbliża się do następnego zawodnika i zaraz go też wyprzedzi. Budzi się we mnie zwierze, musze pojechać tak jak ona, co prawda ona jedzie tylko na jedno kółko, ale musze utrzymać takie tempo jak Ona!! Jadę za nią. Licznik chwilę potem wskazuje nie 26 km/h tylko 32. Tak przez ten fragment jedziemy, ona z przodu, ja za nią. W międzyczasie jakieś łąki, mijanie przystanków autobusowych po trawie, kolejne łąki i tak do końca małej rundy. Ostatni podjazd po trawie odpuszczam i zaczynam jechać swoim tempem.

Patrząc potem na wyniki widzę, że to Jana Severowa z Reprezentacji Narodowej Czech, która ukończyła dystans 52 km na 7 pozycji z minutową przewagą wobec mojego przejazdu przez matę kontrolną. Na macie kontrolnej czytnik odnotował czas jazdy 2:48:26:5 - gdybym zjechał na metę byłbym 19 open z mężczyzn. Założony dystans jednak to 104 km, coś dla mnie, poza tym tam mnie nie wyprzedzi żadna dziewczyna ;-) Mogą jechać tylko na 52 km... a ciekawe by było czy którejś by się udało :-)

Podczas mijania maty kontrolnej licznie zgromadzeni kibice dopingują do dalszego wysiłku. Podczas tego maratonu kibiców było sporo i można było liczyć na "doping" poprzez okrzyki, oklaski i kołatki.

Kolejne kółko to znowu "gorączka" podczas agrafek na trawie przeplatana z przyjemnym cieniem na płaskich odcinkach, podczas przejeżdżania pod drzewami oraz wypacaniem organizmu na podjazdach. Trasa ta sama, tylko wysiłek większy a sił jakby mniej. W sumie podczas maratonu wypiłem kilka bidonów (chyba 6) oraz spożyłem 3 żele energetyczne. Dobrze rozmieszczone liczne bufety (chyba 4 na kółku) przede wszystkim zapewniały napoje (głównie wodę i jakieś napoje energetyczne) - były jeszcze powerbary i banany. Jednego powerbara wziąłem, ale nie skończyłem.

Na tym kółku podczas agrafek w pamięć zapadły mi dwie ładne dziewczyny czekające na swoich partnerów, jadących w maratonie. Potem na podjeździe, za kawałkiem asfaltu, jadąc po ubitym gruncie i kamieniach, gdy zaczynały się kałuże, po lewej stronie tuż przy kałużach kolejna dziewczyna w białych (sic!) spodniach widocznie również czekająca z aparatem na "swoich" lub "swojego".

Skręt w lewo i przy głośnym aplauzie zgromadzonej publiczności przejeżdżam przez rzeczkę, tym razem prawy but przemoczony cały, żałuję, że nie obydwa, tak mi gorąco. Dużo mniej osób na trasie, większy luz i tylko od czasu do czasu kolejna osoba wyprzedzana.
Jadę wolniej, czuję to, ale mnie jakoś nikt nie wyprzedza. Jest dobrze, czuję, że mam jeszcze siły, wkrótce podjazd na Chełmca, więc przygotowuję się mentalnie. W myślach powtarzam sobie refren pewnej piosenki żeglarskiej.

"Tańcz, tańcz, tańcz z nami i ty,
tańcz z nami bracie by wióry szły,
wypij aż do dna, za przygody złe,
tańcz z nami bracie i nie przejmuj się..."

Zamiast słowa "tańcz" wstawiam "tnij" i jadę...



Bufet przed Chełmcem, tutaj chwila postoju - uzupełnienie wody w bidonie, chwila rozmowy. Obsługa widzi napis "Sopot Killers" i pyta się, kogo "załatwiamy". Odpowiadam, że przede wszystkim siebie, bo walczymy głównie ze swoimi słabościami, ale chodzi o "kasowanie", czyli wyprzedzanie innych. Życzą dalszych sukcesów, a ja odjeżdżam, póki nikogo nie widzę za sobą.

Kolejny podjazd na Chełmie już nie jest tak "łatwy", teraz ten wysiłek kosztuje mnie dużo więcej wysiłku. Jadę powtarzając sobie słowa wspomnianej piosenki i utrzymuję stałe tempo. Podjazd najbardziej stromy, którego wcześniej nie udaje mi się podjechać teraz pokonuję, z trudami, ale jednak. Pomagają zebrani tam kibice. Zakręt w prawo i jadę dalej. Kątem oka widzę, że jacyś zawodnicy za mną pchają tam rowery. Utrzymuję stałą prędkość rzędu 12 km/h i podjeżdżam ze stałą kadencją. W połowie podjazdu dogania mnie ktoś. Słyszę, "kogo to moje oczy widzą?!". Nie muszę się obracać, to kolega z zespołu - Szymon Ciarkowski. Dalej podjazd pokonujemy razem rozmawiając o trasie, kolegach z zespołu, którzy zostali z tyłu a potem zapada cisza. Słychać tylko chrzęst opon na twardym gruncie i kamyczkach, lekki szum z okolic napędów i rytmiczne oddechy. Kawałek przed nami jedzie zawodnik z Twomarku. W końcu koniec podjazdu, kolejny raz mijamy bufet, znów uzupełniam bidon. Szymon mi kawałek odjeżdża, bo nie zatrzymuje się przy bufecie. Chwilę wcześniej podczas podjazdu tam, zjeżdża już z tej górnej "agrafki" zawodnik w koszulce Optexu.

Rozpoczyna się zjazd - stwierdzam, że muszę dogonić Szymona. Na zjeździe na odcinku najbardziej "downhillowym" z "sypkimi" kamieniami doganiam zawodnika w koszulce z napisem Twomark. Jedzie najbardziej równym fragmentem tej trasy, muszę dać "po heblach". Raz, drugi. Dwie sekundy namysłu, wyskakuję na lewo na największe kamienie i dokręcam. Przy moim blacie w moment zostawiam go za sobą i chwilę potem dojeżdżam do Szymona. Tutaj akurat nie ma jak wyprzedzać. Chwilę jadę za nim, po czym na "wypłaszczeniu", co tutaj oznaczać ma niewielką stromiznę, dokręcam i Szymon zostaje coraz bardziej z tyłu. Kolejny wyprzedzony to osobnik w koszulce Optexu, na zjazdach dokręcam i cisnę koło 50 km/h. Kolejny raz po całym cyklu zjazdów i trawersów kawałek po bruku. Znów pisk przy przejeździe przez matę kontrolną i znowu cisnę. Optex i Szymon z tyłu, odjeżdżam im coraz bardziej. Cisnę na podjazdach i na odcinku zwężenia, gdzie trzeba podprowadzić rower nie ma ich za mną. Tak cisnę "ile fabryka dała" kolejnych kilka kilometrów, wymijam ze dwie osoby i dojeżdżam do pechowca, chyba również z Twomarku, który stracił hamulce. Przed zjeździkiem puszcza mnie, "jedź, ja nie mam hamulców". Jadę i cisnę, ale opadam z sił. Wyjeżdżam na łąki, podjazdy i podjazdy po trawie. I za sobą w odległości około 30 - 50 metrów widzę Szymona i "Optex"a". Udaje mi się jednak na kolejnym podjeździe zwiększyć przewagę i znów stracić kontakt wzrokowy. Jadę na 110%.

Dalej zwiększam przewagę, cisnę brzegiem jadę trochę mniej uważnie, szybko, ale czuję szybko narastające zmęczenie, zjeździk brzegiem lasu, zakręt, błotko i nie wyrabiam na zakręcie. Ląduję w pokrzywach. Szybko się podnoszę i jadę dalej, ale jestem wybity z rytmu i poparzony - trochę tracę tego "pazura". Nie widzę ich jeszcze, ale czuję, że szanse na urwanie ich znacznie zmalały, mniejsza z tym, jeśli mnie wyprzedzi Szymon, jesteśmy jedną ekipą, więc nie ma problemu, ale "Optex"a" trzeba "skasować"!!

Koniec rundy, jedziemy brzegiem miasta, po trawie, za mną Szymon, który mnie doszedł. Chwilę potem wyprzedza i odjeżdża kawałek do przodu. Za mną jeszcze jeden zawodnik. Nie widzę, jaka koszulka, ale przyspieszam i gonię Szymona. "Znowu końcówka będzie ostra" myślę sobie, podczas gdy licznik wskazuje 30 km/h. Pędzimy na złamanie karku, prawie doganiam Szymona, jadę kilka metrów za nim. Zjazd typu "U" z zakrętem w prawo po korzeniach, kolejny zjazd, potem podjazd i coraz bardziej zbliżamy się do mety.

Szymon jest pięć metrów przede mną, kilka metrów za mną gość z Twomarku. Przed nami ostatnie wzniesienie po trawie, na podjeździe licznie zgromadzeni kibice. Czuję potworne zmęczenie, szykuję się do ostatniego wysiłku i podjechania tego już ostatniego podjazdu z wysoką kadencją. Zrzucam na małą z przodu i ...

Coś mnie trafia, bo łańcuch mi spada. Robi mi się ciemno przed oczami a tymczasem mija mnie gość z Twomarku. Wkurzony szybko zakładam łańcuch, ale Szymon odjeżdża już i nie mam szansy go dogonić, a mnie nie chce się już gonić gościa, który mnie wyprzedził. Lasek na górce, zaczyna się zjazd po trawie a Sławek Szymków krzyczy do mnie, że Szymon znowu przede mną. Ma rację, ale On i tak po prostu jest mocniejszy. To był mój dzień, ale to, że kolega z klubu wyprzedzi mnie jakoś mnie nie boli. Szkoda, że między nas wjeżdża "Twomark", ale tak wyglądają zawody. Dobrze, że tylko tyle, że mi łańcuch spadł, szczęście, że nie złapałem gumy ani nie miałem poważnej wywrotki wiążącej się ze stratami sprzętowymi i urazami.



Jedyne, co przeszkadzało mi w jeździe to torebka podsiodłowa, która po pierwsze porwała się z boku (i wystawał zawór dętki), po drugie urwał się rzep trzymający ją przy sztycy podsiodłowej. W związku z tym obierała mi niestety o udo, co zaowocowało, jak potem się przekonałem, przetarciem kolarek w tymże miejscu. Kilka razy na zjazdach musiałem się zatrzymywać i próbowałem coś z tym zrobić, ale nie było szans. Wyrzucić też nie szło, bo dętki i wszystkie narzędzia mogły się przydać, poza tym w sumie trochę kosztują (2 dętki, hak, klucze imbusowe, pompka na co2, wypinacz do łańcucha, łatki, klucz do szprych itp.) "Gdybym nie miał z nią problemów byłbym 2 -3 minuty szybciej", myślę sobie - "a gdyby baba miała wąsy - byłby dziadek" coś we mnie dopowiada szybko. Trzeba się cieszyć z tego co się ma a co mogłoby być!! W życiu piękne są tylko chwile!! Tutaj wjazd na metę w pierwszej setce rekompensuje wszystkie ciężkie chwile i wyrzeczenia, które trzeba było ponieść aby do tego dojść. Szkoda tylko, że sam z tego się będę cieszyć, ale jak sam właśnie wspomniałem - takie właśnie jest życie...

Finalnie na metę wjechałem z czasem 5:48:55 i zająłem 96 miejsce w open, Szymon był minutę wcześniej - 94 pozycja. Kolejni Killersi na mecie to Tomek Wienskowski (6:04:37) na 119 pozycji (2 gumy) i Robert Zembroń (6:16:08) na 136. Dawno na mecie czeka Kazimierz Wienskowski - w kategorii M6 zajął drugie miejsce na 52 kilometrach, czyli jednak jakiś puchar przywieziemy :-)

Radość miesza się ze zmęczeniem. Pora umyć rowery i udać się na ciepły posiłek, o którym była mowa, że dostępny będzie po wyścigu. Przysługuje talerzyk makaronu z mięskiem i ... woda lub piwo. Gdy chcę wziąć wodę, wcześniej mówiąc, że poproszę piwo, Pani mówi, że w takim razie nie dostanę piwa. Zaskoczenie i trochę oburzenia, bo na bufetach dostaje się wodę a tutaj po takim dystansie i wysiłku nie dostanę wody?!!! Dobra, "lej kobieto piwa" mówię i macham ręką, trochę wody mam jeszcze w bidonie, starczy!

Na mecie rozmawiamy z osobami, które ukończyły zarówno duży jak i mały dystans. Wielu nie załapało się na limit czasowy, który wynosił 3 godziny i został wydłużony jeszcze o dodatkowe 15 minut. Długi dystans ukończyło 175 osób, ostatnia z czasem 7:26:10, podczas gdy zwycięzcy - Francuzowi Thomasowi Dietsch zajęło to 4:22:40.

Pierwszy z Polaków - Michał Bogdziewicz z Gdańska był 7, z czasem 4:31:41. Pierwszy bez licencji - Polak, przyjechał na 23 miejscu (Wojciech Rakowski). Patrząc potem na wyniki doliczyłem się, że Szymon był 27 osobą bez licencji, która ukończyła te 104 km, a 50 z Polaków. Za nami doliczyliśmy się jeszcze 25 osób z licencjami!!

Chyba był to mój najlepszy wynik w historii moich startów, w każdym razie cieszę się z niego do chwili obecnej i humoru nie psują mi "oficjalne" wyniki UCI, na których mnie nie ma, bo sam wiem to, co najważniejsze, czyli że brałem udział w Mistrzostwach Europy, ścigałem się z najlepszymi i do pierwszego miałem tylko" 1 h i 26 minut. Strata na ciężkiej, technicznej i wymagającej trasie 20 minut do Mirka Bieniasza, a 16 do Rafała Iwana napawa mnie optymizmem. Cieszy też ogólnie wysoki poziom Mistrzostw, w tym bardzo dobre wyniki kolarzy z trójmiasta. Dość powiedzieć, że Kuba Krzyżak miał do R. Iwana tylko 5 minut straty, a Kuba zazwyczaj ściga się na wyścigach XC.

Na małym dystansie sklasyfikowanych widnieje 241 zawodników oraz 39 zawodniczek, w tym na 18 "nasza" Aga z Gdańska. Aga Krok miała defekt i przyjechała dopiero (lub "aż", przy tym pechu, którego miała) na 22 miejscu, podczas gdy nasza koleżanka Justyna plasuje się dokładnie między nimi na 20 pozycji.

Wyniki i reperkusje

Próby dyskusji z sędzią głównym (UCI) imprezy dotycząca klasyfikacji nas amatorów z "licencjami" hobby maraton na ME kończy się jałową dyskusją i waleniem grochem o ścianę. Nie pomaga tłumaczenie, że regulamin nie mówił jasno o klasyfikacji takiej a nie innej, o braku możliwości startu w ME bez licencji UCI (a co za problem ją zrobić za 30 złotych + badania lekarskiej i ubezpieczenie, gdyby człowiek WIEDZIAŁ) oraz co NAJWAŻNIEJSZE, że w rozgrywanych niedawno Mistrzostwach Świata w Austrii nasi amatorzy z "licencjami hobby maraton" byli klasyfikowani razem z innymi zawodnikami. Tutaj okazuje się, że ta cała licencja hobby maraton była niepotrzebnym świstkiem a my liczni uczestnicy zostaliśmy OSZUKANI.

Z informacji uzyskanych od Organizatora ligi bikeBoardu organizator maratonu ME i maratonu Wałbrzych nie odpowiada na liczne e-maile skierowane w jego kierunku z zażaleniami. Nie ulega wątpliwości, że 90% uczestników nie zdecydowałoby się na strat po pierwsze za TAKIE PIENIĄDZE w imprezie mające rangę "jakiegoś IV Maratonu Wałbrzych" po drugie wiedząc jaki jest to status. MY przyjechaliśmy do Wałbrzycha na Mistrzostwa Europy i w nich pojechaliśmy - w zamian dostaliśmy tylko garść ulotek, ręczniczek do podtarcia __ z napisem ME Wałbrzych 2004, plakat ME i ulotki gdzie wszędzie wielkimi czcionkami napisane było o Mistrzostwach. CZYSTE OSZUSTWO, CZYSTE xxxxxxxxx!! Jeśli tylko uda się, pociągniemy tę sprawę dalej i nie odpuścimy takiego traktowania nas rowerzystów, tylko dlatego, że jesteśmy i chcemy zostać amatorami!

Dane licznikowe i statystyczne:

Trasa miała zapowiedziane 104 kilometry, czas pokonania trasy 5godzin i 48 minut, średnia prawie 18 km/h - dokładnie rzecz biorąc 17,9 km/h licząc dokładnie, zaś licznik wskazał 17,7. Prędkość maksymalna 5x km/h - ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, ale nie pamiętam ile dokładnie a licznik w międzyczasie się skasował. Jechałem równo 5 h i 44 minuty, reszta czasu to zatrzymania się, bufety itp.

Przeżył i opisał: Piotr 'Peter' Leczycki / Sopot Killers
Strona www: mtb.szpieg.gda.pl
Foto: Szymon Brzóska
Głos Wybrzeża

Opinie (10)

  • Peter wierz mi nie jestes jedynym rozczarowanym. Cała ta akcja z umozliwieniem startu amatorom miala najwyrazniej jeden cel - nabic kabze organizatorom. Patrzac na wyniki widac ze rozgrwyano jednoczesnie dwa wyscigi ME i IV Maraton Wałbrzych, z tym ze amatorzy jechali tylko ten drugi a licencjonowani oba, chociaz nie do konca :-) Dosycy spora grupa licencjowanych zawodnikow nie wypelnila jakiegos tajnego zgloszenia na ME (na stronie bylo tylko jedno) dzieki czemu startowali razem z amamtorami i byli klasyfikowani w IV MW. Pod wzgledem organizacyjnym byla to moim zdaniem totalna klapa, tak naprawde o tym co sie dzieje i w jakim wyscigu sie jedzie mozna sie bylo dowiedziec od sedziego glownego 5 min przed startem.

    • 0 0

  • nudy

    Dlaczego ta relacja jest tak długa i szczegółowa? >
    I bardzo proszę o nie wyrzucanie tej relacji. Myśle , że autor sie nie obrazi. Nie wszystkien opinie musza być przecież pochlebne.

    • 0 0

  • dla kogo nudna dla tego nudna ;P

    Dla niektórych TdF też jest nudny...

    • 0 0

  • super relacja!

    A mi się podoba, że tak jest taka dokładna :-)... Pozatym respect za zapiętanie aż tylu szczegółów :-)

    • 0 0

  • Długość .....:)

    Bez obrazy dla mnie również za długa:), Ale jeden woli teściową inny córkę.Gratulacje za wspaniałe miejsce.Szkoda tylko że Piter niedługo zasili szeregi Mastersów

    • 0 0

  • długość

    oki, postaram się next time skrócić relację do minimum :P, a w wersji pełnej może być przykładowo u mnie na stroce, tylko ni wiem czy mi się będzie chciało bawić się w cięcie ;-)
    nie obrażam się, każdy ma prawo do swojego zdania (pod warunkiem że się zgadza z moim ;-)
    co do mastersów to za dwa lata bo chyba mnie nie wpuszczą w przyszłym roku, poza tym pewnie mnie nie będzie...

    • 0 0

  • TJ mógłbyś tak pisać normalnym językiem ?

    Co to znaczy TdF ?

    • 0 0

  • co za kolo nie rozumie TAKIEGO skrótu

    TdF = Tour de France i o tym nawet małe dziecko wie, to światek rowerowy ... więc takie skróty to MSZ standard. EOT

    • 0 0

  • świetna relacja

    Moim zdaniem relacja nigdy nie jest zbyt szczegółowa (jeśli już to zbyt ogólnikowa). Ta konkretna relacja jest bardzo fajna. Zajmuje trochę czasu, żeby ją przeczytać, ale przecież to jest bardzo mile spędzony czas! Także prośba do Pitera - nie skracaj swoich relacji!!! Są bardzo dobre, a im więcej szczegółów tym lepiej.
    A co do uwagi Zeba, to moim zdaniem to jego relacje są zbyt zdawkowe i chwilami zbliżają się do podania wyników (np. relacje z BT, Bażantarni i maratonu z Bydgoszczy). W tych relacjach nic się niedzieje i mimo, że można je przeczytać w minutę to niestety nie dają one obrazu tego co się działo na trasie. Od razu powiem, że jak czasem Zeb się spręży i napisze trochę więcej to też od razu jest ciekawiej.
    Pozdrower

    • 0 0

  • Czemu nie ma jeszcze relacji z maratonu z Gdyni??

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk (5 opinii)

(5 opinii)
zawody / wyścigi

Dni testowe w promotocykle chwaszczyno

dni otwarte

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum