• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Lion Winter Challenge, Gdynia 21-22.02.2003

8 marca 2003 (artykuł sprzed 21 lat) 
Mijały dni, a ja siedziałem bezczynnie. Ominęła mnie wspaniała przygoda. Próbowałem to ukoić jazdą na rowerku i oczywiście udało się znakomicie. Rower dobry na wszystko. Lecz po kilku dniach znowu przypomniałem sobie datę startu. Siedziałem akurat w pracy, był to poniedziałek ostatniego tygodnia przed rozpoczęciem rajdu. Ogarnął mnie jakiś impuls - nie mogę tak łatwo odpuścić, nie będę przecież siedział w domu! Złapałem za słuchawkę wykręcając numer ze strony Liona... odebrała jakaś dziewczyna i na moje pytanie "czy można startować w pojedynkę?" w pierwszej chwili odpowiedziała, że tak. Chwilę później coś ją zastanowiło i przełączyła mnie do szefa rajdu. Tam dowiedziałem się, że startować samemu nie mogę ale... są dwie osoby szukające pary!! W tym jedna z Trójmiasta! Eureka! Hurra! Yeah!



Dostałem numer telefonu i nie zastanawiając się długo zadzwoniłem do Pani Iwony z Gdyni :) Chyba szybko zaczęliśmy nadawać na wspólnej fali :) Powstała nazwa zespołu "Na żywioł z WSAiB" i zostaliśmy oficjalnie zgłoszeni do rajdu. A jednak!!! Nie warto się poddawać, a spełnią się marzenia! :)

Dotarło do mnie, że alpinistyka nie jest moją mocną stroną. Dwa razy w życiu zjechałem po linie nie umiejąc nawet dokładnie wymówić nazw sprzętu z którego korzystałem. Postanowiłem uruchomić kontakty. Po kilku godzinach miałem już odpowiedź: "idź do strażaków, tam jest ścianka i instruktorzy". Poszedłem. Umowiłem się następnego dnia na pachołku. Przyjechała też Iwona (na rowerze z Gdyni) więc wreszcie mogliśmy się poznać :) Raźno ruszyliśmy na pachołek.

Pod czujnym okiem intruktora przez dwie godziny zjeżdzałem i starałem się zapamiętać podstawowe informacje. Uprząż, zakręcane karabinki, ósemka, zabezpieczenie prusikiem, później wciąganie na repach, ląże, asekuracja. To wciąga!! Po tym "kursie" pojechaliśmy do sklepu i zaopatrzyłem się we własne karabinki, ósemkę oraz kilka repów i ląż. Za miesiąc kupię uprząż :) Iwona już wcześniej się wspinała, ma komplet sprzętu i w ogóle świetnie sobie radzi :)

Czas mijał... do startu jeszcze tylko jeden dzień. Przy okazji strzeliła mi opona w rowerze oraz musiałem wymienić większość zużytego napędu. Lepiej teraz niż na trasie...

Czwartek. Do pracy pojechałem obładowany jak wielbłąd. W rowerze dwa bidony, dwa plecaki na plecach i z przodu, z tyłu jeszcze karimata. Ok. 18 prosto na SKM i do Gdyni, gdzie miała już czekać Iwona. Szczęśliwie się złożyło, ze mieszka 15 minut od bazy zawodów :) Możemy więc spokojnie zrobić zakupy, wyspać się i rano bez nerwów dojechać na start. Tak też zrobiliśmy. Koszyk prawie pełny czekolad, batonów, isostarów, wody, kabanosów, sera, chleba i innych jeszcze dodatków. Musi starczyć na dwa dni ciężkiej pracy.



W domu pakowanie. Musimy dysponować własnymi opakowaniami gdzie będzie składowany sprzęt nie używany w danym momencie na trasie. Po skończeniu pierwszego etapu (rowerowego) mamy dotrzeć do miejsca przepaku aby przebrać się do trasy pieszej. Później jeszcze jeden przepak na rowery. Organizatorzy zadbają o transport sprzętu.

Wybieramy 3 plecaki. Dwa z nich będą na przepaku a jeden zawsze z nami. Przygotowujemy się od razu do trasy rowerowej pakując sprzęt alpinistyczny do "przepakowych" plecaków.

Miły akcent tego wieczora: odwiedziny dwóch zespołów. "Liro team" oraz "Zawsze do przodu". Chcieli iść gdzieś do lokalu, posiedzieć przy kolacji, ale Iwona zaproponowała spotkanie u niej w domu. Ja zaś tłumacząc przez telefon jak dojechać użyłem określenia "obok kręgielni U7" co Marek odczytał jako zaproszenie właśnie do tej kręgielni a nie do domu! Zdziwili się więc przychodząc do nas :) Każdy dostał jednak duzą porcję pysznego makaronu z lampką równie wspaniałego wina. Debatowaliśmy kilka godzin :)

Rano adrenalina. To już za chwilę! Pakujemy się i jak wielbłądy docieramy na rowerach do bazy zawodów. Ludzie już się zbierają... kolorowe koszulki, rowery, plecaki, wszędzie przygotowania do przygody. Specyficzny i wspaniały to klimat! Jeszcze kilka zdjęć... O 11:30 mamy być pod Urzędem Miejskim w Gdyni. Przemówienie Prezydenta miasta, przedstawienie ekip, telewizja i zdjęcia (byliśmy w końcu gdzieś??) i honorowy przejazd Świętojańską aż na plażę. Ostry start planowany jest na 12:30. 10 minut wcześniej otrzymujemy mapy. Chwila nawigacji... nie, na razie nie ma po co. Trasa prosta jak drut, pierwszy punkt na molo w Orłowie. Huk startera i pooooszliiiii!!!! :)))



Nasza strategia polegała na minimalizowaniu błędów nawigacyjnych oraz spokojnym na początku tempie. Pozwoliliśmy się wyprzedzać i raczej jechaliśmy w tyle peletonu. Jazda po plaży całkiem przyjemna, piasek jest zmrożony więc jedzie się dość lekko. Osiągamy pierwszy punkt i wjeżdzamy do lasu. Zaczynają się lekkie górki, nawigacja nadal banalna. Same szlaki. Cała trasa to odcinek specjalny i należy go pokonać dokładnie po wyznaczonej trasie. Czasem stoją "ukryci" sędziowie którzy rejestrują przejazd każdej ekipy.

Zaczęło się po pachołku. Najpierw prowadzenie rowerów po strasznie oblodzonych schodach... brrr, ledwie tam można utrzymać się na nogach. A podobno ktoś to zjechał! Dalej jedziemy cały czas zielonym szlakiem w stronę niedźwiednika. I to właśnie początek koszmaru.

Pojawiają się pagórki, na które nie da się wjechać. Zsiadamy z rowerów i wnosimy po lodzie i korzeniach. Nie jest to proste. Dobrze, że nie mam butów ze sztywną podeszwą, ale i tak bloki mocno się ślizgają. Na górze kilka metrów jazdy i stromy zjazd. Znowu nie da się jechać więc znosimy ostrożnie. Wszystko oblodzone; slalom między drzewami. Nie ma nawet śniegu który dawałby jakąś przyczepność, przed nami przeszło tędy prawie 100 osób... Kolejny podjazd, tym razem da się jechać ale jest ciężko. Znowu kogoś wyprzedzamy. Podjazdy to nasza tajna broń. Faceci patrzą się na Iwonę nic nie mogąc zrobić. Oj panowie.. tutaj można jechać.. nie prowadzić, nie prowadzić! Fajna sytuacja: Iwona wymijała właśnie jakiegoś marudera gdy ten nagle siarczyście zaklął "o ku..." - ona na to z refleksem "nie, mam na imię Iwona!". Jednak wszystko szybko się wyjaśniło i bynajmniej nikt nikogo nie chciał obrażać. Po prostu ten pan w chwili gdy był wyprzedzany przez drugą połowę mojego teamu zobaczył przed sobą wyłaniający się jeszcze większy podjazd! Oj panowie... tutaj da się podjechać! Zobaczcie, o tak... :)))

Koszmar trwał i nie wiem ile górek zaliczyliśmy na piechotę ale było tego sporo. Dojechaliśmy do kolejnego punktu gdzie zmarznięci sędziowie pocieszyli nas: "o tutaj (wskazuje na moją mape) będziecie mieli rzeźnię. tam nawet podejść się nie da". No ładnie... chcą nas załatwić psychologicznie. Co.. ja nie podjadę?? :)



Rzeczywiście. Nie podjadę. I nie podejdę. Forsowaliśmy ten szczyt ładne kilkanaście minut. W 3/4 wysokości leżało sobie w poprzek duże drzewko co nie ułatwiło wcale wciągania tam rowerów. Daliśmy radę, jedziemy dalej. Po kilku minutach... zjazd! Ale jaki... o nie, tutaj nawet nie ma jak zejść! (później się dowiedzieliśmy, że niektóre drużyny zrzucały rowery przodem i same zjeżdżamy za nimi na 4 literach) Znowu mozolne schodzenia, zapieranie się rowerem, hamulcami, łapanie korzeni i drzew, szukanie przyczepności na lodzie (efekt orła czyli próba złapania się palcami od nóg podłoża na chwilę przed upadkiem) :) - no ale i to się udało! Jedziemy dalej.

Kolejne punkty. Na jednym z nich zauważamy, że na mapie obok każdego punktu jest napisana godzina. Coś mnie tknęło i zapytałem sędziego. Tak - po tym czasie punkt jest zamykany a zawodnicy dyskwalifikowani. O KURDE. Przegapiliśmy to! Mamy tylko niecałą godzinę zapasu. Następny punkt musimy zdobyć w 30 minut. W drogę!

Dojechaliśmy chyba po 15 min. znowu kogoś wyprzedzając. Od tego momentu zaczęła się nasza rywalizacja z Łotewskim teamem mieszanym (czyli nasza kategoria). Wyprzedzaliśmy się nawzajem kilka razy. Ostateczny cios padł gdy zgubiliśmy na chwilę szlak. Właściwie to szlak był nie do końca oznakowany, a ja mu zaufałem nie kontrolując mapy. Dojechaliśmy do rozdroża po drodze wyprzedzając jakiś męski zespół i czekamy na zmiłowanie. Szlaku nie ma. Pojechaliśmy prosto... oni też. Po kilkusetmetrach wracamy. Oni w lewo, Iwona za nimi, ja w prawo. Przejechałem kawałek i jest! Iwona, wracaj! Już pędzi. Gnamy na dół, nasi konkurenci zostali w tyle. Jak wspaniale pędzi się w takich momentach! :)

Na kolejnym punkcie dowiadujemy się, że jesteśmy na 4 pozycji (oczywiście w naszej kategorii). Nieźle, nadrabiamy straty. Jazda w dół, znajome tereny, prowadzę prawie z pamięci. Dojeżdzamy do obwodnicy, przejeżdzamy ją kierując się w stronę przepaku w Tuchomku. Jeszcze kilka kilometrów... ale powoli zaczyna się ściemniać. Wjeżdzamy do zagajnika, włączamy lampy. Oj, jak ja lubię ten ostry snop światła w lekkiej mgiełce :) Jedziemy dość szybko, droga jest dobra choć miejscami czycha lód i muldy. Parę razy wyrzuciło mnie ale jakoś złapałem równowagę. Nogi ciągle amortyzują nierówności... przyda się rozgrzewka mięsni przed trasą pieszą. Dojeżdzamy do rozdroża... coś się nie zgadza z mapą. Analizuję dokładniej, stoimy kilka minut. Jest kilka dróg pod różnymi kątami i w sumie wiem już gdzie jechać ale zgodnie z zasadą: powoli i bez błędów jeszcze raz orientuję mapę. Ok, jedziemy w lewo pod skosem, w tym jednak momencie dopędza nas nasza ulubiona para :( Nie tracili czasu na nawigację, pognali za nami. A może dobrze wiedzieli gdzie jechać?



Jedziemy w krótkich odstępach. My za nimi... zbliżamy się do większej ulicy. Oni hamują, nie są pewni. Ja na 80% wiem gdzie jechać ale też nie "wkułem" tej części mapy na pamięc. Już miałem sięgać po mapnik gdy Iwona krzyknęła do stojących pod budką pijaczków "którędy do Tuchomka?" - prosto! Ok, prosto - zgadza się z moimi przypuszczeniami. Gwałtownie przyspieszamy. "Nasi" zostają w tyle, ech ta bariera językowa. Sprawdzają mapę! Już nie dajemy się wyprzedzić... Dociskamy gwałtownie gazu ile siły w mięśniach i tylko wiatr gwiżdże między otworami kasku. Bezbłędnie odnajdujemy przepak w jakimś ośrodku i meldujemy się na punkcie 8. Kilka minut po nas dojeżdzają Łotysze.

Na przepaku podają nam pyszną herbatkę (wypijam cztery) i batony (ciekawe jakie?) Zrzucam ciuchy, stopy przemarznięte, ocieplacze podarte na strzępy podczas walki z podchodzeniem pod góry. Mamy czas 5,5 godziny. Najlepsi z naszej kategorii byli ponad godzinę szybciej. Nie było łatwe to 40 kilometrów...

Równo po godzinie ruszamy na trasę. Rzut oka na mapę i kierunek na Karczemki. Przed nami 50-cio kilometrowy spacerek. Dogadniamy jakiś męski zespół, to Dominik i Grzesiek z military.pl. Również wybierają podobną do naszej trasę więc ruszamy razem. Zawsze raźniej. Niestety jak się później okazało popełniliśmy błąd wybierając łatwiejszą ale dłuższą trasę. Na rajdach ekstremalnych nie ma sensu się oszczędzać bo limity czasowe są nieubłagane. Ale na razie idziemy. Szosą... nadkładając jakieś 3-4 kilometry do punktu numer 9.

Iwona wychodzi na prowadzenie i raźno narzuca tempo. Ma krzepę, nie raz przechodziła górskie tereny. Trójka facetów nie daje po sobie poznać zmęczenia i rozpędzamy się do prędkości 7 km/h :)) Gadamy trochę, jemy w drodze, czas dość szybko leci. Tuż przed punktem 9 kilka małych błędów i strata ok. 30 minut. Z głownej szosy musimy wejść w boczną przecinkę co zawsze jest dość trudne. Trafiamy za trzecim razem. Mamy 40 minut do końca czasu, podbijamy karty, chwila odpoczynku na batonika i w drogę do dziesiątki! Dominik i Grzesiek jeszcze myślą nad trasą... idziemy więc dalej sami.



Doganiamy jakichś przecinaków z kijkami trekkingowymi. Niezłe mają tempo, ciężko nadążyć. Z lakonicznych odpowiedzi dowiaduję się, że nie chcą iść na azymut tylko dookoła, miastem. Kolejne 3-4 kilometry... My również nie mamy ochoty na przedzieranie się lasami. A szkoda.

Przecinaki zostawiają nas w tyle gdy zatrzymujemy się aby spojrzeć na mapę. Wyznaczam dość łatwą nawigacyjnie trasę. Ruszamy w stronę Rumii, przechodzimy przez śpiące miasto (1 rano) i wchodzimy na czarny szlak. Zmęczenie daje się we znaki, zwłaszcza mocno obrywają mięśnie podczas wchodzenia na wzmiesienia. Odbija mi się isostarem...

Po jakimś czasie w dali widać latarki.. o, nasze przecinaki :) Zdziwili się, że ich dopędziliśmy. Ale siły już nie te... w sumie u nas też słabo. Nie byli pewni jak iść i chociaż w sumie wybrali dobrą drogę to myśleli, że są w innym miejscu. Według mnie za 100 metrów będzie odbicie szlaku o 90 stopni w lewo. Rzeczywiście jest... górą nasi! :)

Docieramy do Zbychowa. Słaniamy się na nogach i przecinaki nas wyprzedziły. Też ledwo idą. To już 30-sty kilometr trasy pieszej. Jesteśmy w boju 14 godzin. W Zbychowie chwila przerwy, trzeba usiąść. Tak mięśnie to już dawno nie dostały... ledwo mogę wstać. Iwona ma problemy ze stawami. Musimy iść dalej, jeszcze tylko 2 km i będzie 10-ty punkt. Zostało 10 minut.

Nie zdążyliśmy. Doszliśmy 10 minut po czasie gdy sędziowie zbierali już punkt. Przecinaki były tylko 5 minut wcześniej, więc też chyba nie są klasyfikowani. Ale poszli jednak dalej. Brawo! Ciężko siadamy na ławce i prosimy o transport do bazy. Jest z nami jeszcze jeden chłopak, który po awarii roweru partnera samotnie kontynuuje marsz. Nie będzie oczywiści ujęty w klasyfikacji ale walczy dla siebie samego. Po raz kolejny: Brawo! Niestety również w końcu decyduje się na zejście z trasy.

Wszyscy odjeżdzają a my z jednym z sędziów czekamy na busa. Siedzimy 15 minut i gadamy... punkt był ulokowany na samym brzegu jeziora; otwarta przestrzeń. Wiało jak diabli, a na dodatek ani grama chrustu w okolicy! Sędziowie też mają extreme....



Pierwszy raz od 14 godzin mogę odpocząć. Wszystko działo się tak szybko... wręcz błyskawicznie. Te godziny są jak wycięte z życiorysu. Mieliśmy przy sobie aparat fotograficzny i nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia bo nie było czasu!! Dopiero teraz mogę spokojnie posiedzieć.. niestety w głębi czuję niedosyt. Nie udało się... a na mecie byłoby tak wspaniale. Może za rok.

Nagle... światła. Bus? niee... za małe. Idą dwie postacie. Dajemy im znaki bo siedzimy w całkowitej ciemności. Któż to?? Nasi znajomi Łotysze!! A więc odstawiliśmy ich o ponad 30 minut na trasie pieszej. Mała pociecha ale zawsze :) Siadają zmęczeni. Chyba zgubili gdzieś drogę. Na dodatek okazuje się, że nie spakowali swoich rzeczy do plecaków na przepaku aby wyjść wcześniej (przed nami) Teraz skoro tam nie dotrą (bo bus zwiezie nas do bazy głównej) ktoś będzie musiał to zrobić za nich na ślepo...

Podjeżdza bus. Próbuję wstać z ławeczki ale nogi odmawiają mi posluszeństwa. Ból jakby ktoś wbijał noż w mięsnie nóg... powoli jakoś wstaję. Iwona też ledwo ledwo... nie możemy dać kroka przez wysoki próg samochodu. Wciągają nas... wreszcie siedzimy w fotelach i w drogę. Do domu. W sumie nie czuję zmęczenia. Ani senności. Iwona również mogłaby iść dalej gdyby nie te stawy.. i moje mięśnie. Jaka szkoda... trzeba po prostu trenować.

Wyrzucają nas prawie pod domem. Żegnamy się i obiecujemy pojawić jutro w bazie na kolacji. Mamy do przejścia 200 metrów do klatki ale... nogi nadal w opłakanym stanie. Idziemy jak 70-cio letnie staruszki o laskach :) Wejście na 5-te piętro było dla mnie prostsze niż marsz po prostej. Mięśnie się szybo rozgrzały i zakwasy na chwilę minęły. Ale Iwona się nacierpiała... Po zrzuceniu bagaży padamy do łóżek bez prysznica... Jest 4 rano. Ciekawe ile drużyn męczy się jeszcze na trasie? Budzę się o 9. Po pięciu godzinach snu czuję o dziwo, że jestem wyspany. A mięsnie gotowe do drogi! Nie ma bólu! Iwona dokładnie tak samo, może normalnie chodzić. Niesamowite siły posiada ludzki organizm, a sen to samo zdrowie! Jemy śniadanie i idziemy do bazy. Jest piękna pogoda i wspaniałe słoneczko :)

W bazie są już nasze plecaki. Obawiałem się o buty, skarpety i ocieplacze które suszyły się pod grzejnikiem ale jednak ktoś mi to wszystko spakował do plecaka!! Skąd wiedzieli, że to moje? Brawa dla organizatorów! W ogóle cała impreza była prowadzona wzorcowo!

Po godzinie dowożą nasze rowery, mamy więc wszystko co do szczęścia potrzebne. Gadamy z ludźmi, przeżywamy jeszcze raz cały rajd. Ok. godziny 18 do mety dociera LIRO TEAM. Zadowoleni, ukończyli!! Wigor jak zwykle pełen wigoru :) Diablo chyba nieco bardziej zmęczony ale dzielnie trzyma się na nogach. Idziemy wszyscy na kolację do pobliskiej restauracji hotelowej, jedzonko zapewnia organizator.

Po LIRO przyjedzie kierowca busikiem, zmieszczę się tam i chociaż nadrabiają drogi to podwiozą mnie do Sopotu. Ominąłem jazdę ulicami Gdyni. Od sopotu mam już ścieżkę rowerową. Jeszcze raz dzięki! :)



Po niecałej godzinie dojeżdzam do domu... cała masa wrażeń. Wspaniała przygoda, wspaniali ludzie. Zamierzamy z Iwoną trenować do następnych rajdów. Myślę, że mamy szansę na ukończenie. A to już wiele, gdyż na ogół poniżej 50% ekip dociera do mety. W Lionie na 41 zespołów ukończyło tylko 17.

Niezwykle ważna jest orientacja w terenie. Trzeba iść na azymut, ale zręcznie omijając trudny teren. Liczy się umiejętność czytania i rozumienia mapy. Czasem nierozpoznanie np. dużego wzniesienia czy bagna może być katastrofą. Takie przeszkody trzeba koniecznie zauważać z wyprzedzeniem! Im lepszą, a więc i szybszą drogę znajdziesz tym zyskasz większy zapas czasowy na każdym z punktów. Nie ma sensu wybierać dłuższej trasy. Nawet 3 kilometry na jednym punkcie to juz 12 km na czterech!! Prawie 2 godziny szybkiego marszu. Poza tym warto od początku ruszyć powiedzmy z 80-90% siłą a nie oszczędzać na później. Każde wygrane 10 minut na punkcie procentuje w przyszłości. Oczywiście liczy się kondycja i praca w zespole. No i należy pamiętać, że choćbyś mógł bez problemu przejechać 200 km na rowerze to nie przejdziesz 30 pieszo! Pracują inne mięśnie o czym przekonałem się na własnej skórze...

Ktoś się zdziwi i zapyta dlaczego to robicie? Chcecie coś udowodnić? Może sobie? Dowartościować się? Nie wiem... nie wiem z jakich pobudek startują inni. Możliwe, że również z takich. To nic złego. Lepsze to niż budka z piwem czy karmienie się telewizyjną papką. Ja jednak szukam tutaj czegoś więcej poza dowartościowaniem. Chcę poznać swoje zachowanie w sytuacji skrajnego wyczerpania... gdy puszcza już wszystko, odechciewa się żyć a morale dawno nie istniają. Czy nadal zachowam się jak człowiek? A może będę nie do życia dla reszty otoczenia? Wyjdzie ze mnie czarny charakter, który podobno w każdym gdzieś drzemie. Chcę to sprawdzić i poprawiać co zrobię źle. Taka wiedza pozwala później przenosić góry i żyć ze świadomością, że wszystko czego zapragnę jest możliwe. Trzeba po prostu zawsze iść do przodu, na żywioł, ale nie po trupach, pamiętając, że obok są inni ludzie.

Za rok znowu najem się batoników Liona :)

autor: Andrzej Butkiewicz
foto: z archiwum BTA KOMPAS/Barbara Ostrowska
strona rajdu: www.adventurerace.pl
organizator:

Opinie (15) 1 zablokowana

  • coś dla Twardzieli

    Witam i pozdrawiam, start w takiej imprezie to rzecz hardcorowa.
    Dość długo zastanawiałem się nad startem w tej imprezie. Jednak po przemyśleniach doszłem do wniosku, że nie mam przygotowania ani "alpinistycznego" ani biegowego jak również nie posiadam wymaganego osprzętu alpinistycznego i dobrych butów. Przymierzałem się podjęcia ryzyka, stwierdziłem jednak że jak już zdecyduję się wystartować to chciałbym ukończyć trasę - szczególnie, iż wpisowe było dość wysokie a portfel świeci pustkami. Liczę na to, że w przyszłym roku również stanę na trasie z tymi najtwardszymi :-) Gratuluję odwagi i samozaparcia. Czołem ! Czołgiem !

    • 0 0

  • A JEDNAK DINOZAURY NIE WYGINĘŁY...

    Cieszy mnie to, że jeszcze się Komuś coś chce... Dzięki takim ludziom jak Wy, człowiek zaczyna się zastanawiać nad swoim życiem. Dostrzega małe wartości, których nigdy wcześniej nie widział. Problemy stają się małostkowe...
    Zaszczytem byłoby Was poznać.

    • 0 0

  • Po prostu życie

    Podziwiam i gratulacje, nie ma nic piekniejszego niż to własnie zmęczenie po wielogodzinnym zmaganiu się z własną wolą i ciałem.Cztery lata temu byłam na Lwiej Wyprawie w Stańczykach,później w Czorsztynie super chwila na wyładowanie złości, frustracji . Po takich wyczynach człowiek sie zmienia pokornieje.Do dzisiaj nie wiem dlaczego ludziom chce sie tak męczyć tak męczyć, doprowadzać do granicy wytrzymałości..po prostu jak zaznasz raz tego uczucia to wciąga i napędza do dalszej przygody, walki.Z czasem staje sie sposobem na życie...

    • 0 0

  • Zazdroszcze

    Ja juz gratulowalam :-) tymbardziej ze sama spenialam... Jak sobie teraz czytam to się trzęse ze złosci. Za rok na pewno chce wystartowac

    • 0 0

  • Nie ma żartów!!!

    • 0 0

  • Nie ma żartów!!!

    Peter dobrze, ze nie wystartowałeś jesli nie masz przygotowania poza rowerowym...
    To nie jest rajd rowerowy i Krzysiek nie powinien pisac o tym zapraszajac tylko rowerzystów?? ...(tak chyba było)
    Bo bez przygotowania można się wykończyć... Szczególnie, ze człowiek chciałby skończyć...
    jak pisałeś, a to nie takie łatwe!
    Ja startowałam w zeszłym roku ( w tym dopadła mnie kontuzja) i było trudno a w tym roku i tak zwiększyli dystanse...
    Polecam jednak takie imprezy i to nie tylko hardcorowcom, ale tym co się wytrwale przygotują!!!
    Jest świetna zabawa i swietna atmosfera.... poznaje sie szalenców z calej Polski i jest miło!!!

    Zabierajcie się za systematyczny trening i może uda wam sie wystrtować na innych np:Orle Bieliku (www.orzelbielik.pl) również fajny rajd!!!
    Polecam i może do zobaczenia... choćby na treningu :) :) :)

    • 0 0

  • Dobrze napisany artykul

    Interesujaca impreza i b. dobrze opisana.
    Czyta sie z przyjemnoscia.
    Czekamy na wiecej od Andrzeja.

    • 0 1

  • Doti co to za treningi?

    • 0 0

  • Batoniki

    Extra relacja...piękna walka...ale...tego że nie daliście rady ukończyć nie upartywał bym w tym, że było za mało treningu-przecież jesteś Scoot-Terminator ;-)
    Ja raczej myśle,że zaszkodziły ci batoniki rozdawane przez organizatorów-twój organizm je po prostu odrzucił bo przecież Ty zawsze wcinasz Marsy i Snickersy-i tu jest pies pogrzebany;:-)
    p.s.Takie są koszty zdrady faworyzowanych batoników

    • 0 0

  • batonem w Bule

    dobra dobra, cwiczyc trzeba!
    bo wiesz... pas balastowy nad kazdym z nas wisi

    no to... do zobaczenia w sobote!

    a wszelkie batoniki i isostary (pierwszy raz w zyciu go pilem, ble) to swinstwo. przejde na bulki (hehe) z dzemikiem chyba... ;)

    • 0 0

1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk (5 opinii)

(5 opinii)
zawody / wyścigi

Dni testowe w promotocykle chwaszczyno

dni otwarte

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum