• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

I Maraton Rowerowy MTB o Puchar Starosty Krakowskiego (01.06.2003)

15 czerwca 2003 (artykuł sprzed 20 lat) 
Uczestnicy otrzymywali bezzwrotne numery startowe z zipami do zapięcia numerów na kierownicy, w cenę (opłatę startową) wliczony był oczywiście dostęp do bufetów), plakat, naklejka, pamiątkowa koszulka (czarna, z fajnym nadrukiem /a nie naprasowanką!/). Na trasie jeździli piloci na motorach, którzy kilkukrotnie przejeżdżali trasę podczas trwania maratonu. Imienny dyplom uczestnicy mają dostać w terminie późniejszym wraz z płytą CD ze zdjęciami z trasy (dla osób, które we wcześniejszym terminie dokonały zapłaty za start w maratonie). Punkty kontrolne były rozmieszczony w różnych miejscach, osoby tam urzędujące nie zatrzymywały uczestników, tylko spisywały numery zawodników. Jest to dużo lepsze rozwiązanie niż to, które pamiętam z Bydgoszczy. Kolejny plus to fakt, że nieoficjalne wyniki - ukazały się na stronach Organizatora już 2 dnia po zakończenia maratonu (we wtorek 3-go czerwca, koło południa). Teraz czekam na dyplom i zdjęcia z trasy.

MARATON / TRASA / WRAŻENIA

W sumie jeszcze na tydzień przed startem nie byłem pewien, czy pojadę na maraton. Wpływały na to kwestie głównie finansowe, czyli brak funduszy. Dodatkowy problem stanowił fakt, że nie dostałem urlopu na 2-go czerwca wiec musiałem w poniedziałek iść do pracy (połączenia pociągami nie wchodziły w rachubę). Na kilka dni przed startem udało mi się jednak zebrać ekipę "bikerów" z trójmiasta oraz pożyczyłem potrzebne pieniądze. Jechaliśmy moim samochodem z 4 rowerami na dachu. Tomek, Łukasz, "Kosa" i ja wyjechaliśmy w sobotę przed 6 rano, aby zajechać koło godziny 15 do Krakowa. Nocleg załatwiony mieliśmy w Domu Turystycznym Junior Krakus. Bardzo przyzwoicie, dobra organizacja przechowalni rowerów, na piątkę! A dodatkowo polecany przez organizatora oferował noclegi w promocyjnej dla uczestników maratonu cenie. Spotkaliśmy tam wielu uczestników maratonu, m.in. Gdańszczanina oraz Katarzynę "Leeloo" i Tomka "Lazura" znanych przez osoby, które przeglądają grupę dyskusyjną pl.rec.rowery.

Po przyjeździe do Krakowa, szybki prysznic i na rowerki. Pojechaliśmy na miasto rozejrzeć się po Starym Mieście. Oczywiście żarty na bok, głównym celem było odebranie numerów startowych i innych "dóbr", które mieliśmy otrzymać. Trasa nasza była w sumie bardzo sympatyczna, gdyż po przekroczeniu jednaj ulicy i przejechaniu kawałka wzdłuż niej a następnie mostu znaleźliśmy się na ścieżce rowerowej wiodącej wzdłuż Wisły do Wawelu. Stamtąd przez Stary Rynek, chwilka i byliśmy na miejscu. Po odebraniu numerów startowych i posiłku rozdzieliliśmy się.



Zdecydowany byłem zobaczyć miejsce startu oraz objechać, choć początek trasy. Koledzy byli niechętni, zdecydowali się nie marnować sił na dzień przed maratonem i wrócili do DT.

Mając niewiele czasu zahaczyłem tylko o początek trasy. Pierwsze kilkaset metrów po rozjeździe (ok. 3,4 km po Błoniach Krakowskich - trawa) wiodło w górę po płytkach. Szerokość ok. 3 kierownic. Kolejny fragment to zwężenie na łączkę, pod którą się podjeżdżało szeroko, ale która szybko zwężała się w singletrack (ścieżkę szerokości 1 opony, na której nie miało szansy zmieścić się więcej niż 1 osoba). Zaraz po wyjeździe z krzaków dodatkowo ograniczających możliwości dodatkowych manewrów (np. wyprzedzania) ostry zakręt w prawo i kawałek szybkiego asfaltu w dół. Lekkie odbicie w lewo na ścieżkę w lasku (dookoła Kopca Kościuszki) i wjeżdżało się na ubitą glebę, trasę bardzo mocno pofałdowaną z wieloma zakrętami. Zdecydowanie późno już zdecydowałem i wróciłem spokojnym tempem tą samą drogą. Fajna trasa - pomyślałem sobie, - jeśli nie wystartujemy szybko i nie wyprzedzimy dużej ilości osób na rozjeździe to na tych ścieżkach będziemy marnować siły i nerwy na wyprzedzanie osób, które nie będą sobie radzić na podjazdach i tym ostro pofałdowanym terenie. Przekazałem informację kolegom po powrocie i ustaliliśmy, że wstaniemy wcześniej i postaramy się zająć dobre miejsca startowe. Zamierzenie udało nam się zrealizować i w niedzielę rano czekaliśmy na sygnał, aby szybko zajmować dobre pozycje.

Na linii startowej byłem w bardzo dobrym humorze, gdyż znajomi z Krakrowera (krakowscy bikerzy) postanowili tam wpaść, spotkaliśmy się a oni dopingowali mnie na starcie. Na starcie pojawiłem się mając nogi dobrze nasmarowane porządną porcją czerwonego BenGay"a, żeby zapobiec przykrym konsekwencjom tego "sporego" wysiłku.

Organizatorzy postanowili wyróżnić dotychczasowych liderów Ligi bB i pierwszy fragment "worka" startowego otwierała pięćdziesiątka najlepszych zawodników i zawodniczek. Pozostali byli wpuszczani przez bramki oraz spisywano ich numery startowe. Unikało się w ten sposób możliwości oszustw typu start w innym miejscu, np. po pierwszych podjazdach. Wraz z chłopakami udało mi się zająć miejsce w drugim rzędzie tuż za pierwszą pięćdziesiątką odseparowaną od nas szarfą. Tuż przed startem i tak grupy zmieszały się, ale to już nie miało większego znaczenia. W końcu usłyszeliśmy start i ... zaczęło się.

Ranek był chłodny pod znakiem chmur i przyjemnego chłodu. Trawa, po której mieliśmy startować była lekko wilgotna (rosa), więc najprościej nie było. Ostro wystartowaliśmy. Ciężko było wyprzedzać i przy wyprzedzaniu na trawie zdarzało się, że zjazd na bok kończył się wyprzedzeniem przez rywali gdyż pod wysoką trawą schowane były spore nierówności. Widziałem przed sobą Łukasza i starałem się utrzymywać stała odległość do niego. Udało mi się to. Wypadliśmy chmarą na asfalt i przecinaliśmy w kierunku najbliższego podjazdu - tak na oko - byliśmy z Łukaszem koło setnej pozycji. Na kostce udało mi się zbliżyć bardziej do Łukasza i wypadliśmy na singletrack"a. Tam się zwolniło, ale na szczęście rozjazdówka i podjazd w miarę dobrze rozbiła stawkę. Bardzo dobrze mi się jechało i byłem zadowolony, że poprzedniego dnia zrobiłem rekonesans. Te 35 km z poprzedniego dnia w zasadzie to przecież nic przy trasie, w którą się wybieraliśmy. Mogłem zatem, choć ten pierwszy fragment, kilka kilometrów jechać na pamięć. Niestety w chwilę po wjechaniu da lasku przypięta do camelback"a torebka z narzędziami, pompką CO2, dętką i łatkami odpadła. Podczas gdy wracałem się po nią około 20-25 osób wyprzedziło mnie. Dobrze pokonany podjazd i cały zysk z tego wysiłku poszedł na marne. Jadąc dalej stratę oszacowałem na ok. 5 minut. Tak jak się spodziewałem w tym lasku zobaczyć można było braki techniczne części zawodników i przy byle wygięciu terenu w literę "U" jadący przede mną nagle zatrzymał się i zaczął sprowadzać rower, aby zaraz go wprowadzić z powrotem. Poprzedniego dnia pokonałem tę "przeszkodę" w ok. 2,5 sek. - teraz zajęło to dobre 3 razy więcej czasu, nerwy oraz wybicie z rytmu i prędkości. Zakląłem, więc pod nosem, zacisnąłem zęby i ruszyłem dalej wymijając typa przy najbliższej sprzyjającej okoliczności. Tak w zasadzie było przez odcinek aż do minięcia Kopca Piłsudskiego. Powoli zaczynałem wyprzedzać cześć ludzi przede mną. W okolicach Zakamycza wyprzedziłem Łukasza, który jechał trochę wolniej czekając (jak mówił) na Kosę, którego najprawdopodobniej zastopował ktoś na starcie. Tempo przez pierwsze ok. 30 km kształtowało się na poziomie średniej 22-23 km/h.



Trasa była bardzo ciekawa, urozmaicona. Były bardzo różne podłoża, trochę szutrów, nie za dużo piachu i asfaltu. W większości drogi gruntowe i leśne (gdzie królowała trawa). Trasa była w wielu miejscach techniczna, ścieżki "jednokołowe" a wyjazd poza ubite przez koła poprzedników i motorów ścieżki kończyć się mógł nieprzyjemnymi konsekwencjami. Było i błoto i przeprawianie się przez rzeczki - przez niektóre jadąc przez inne opierając się na rowerze. Licznik dość szybko przestał mi działać, co powodowało pewien dyskomfort - często pytałem się ludzi jadących przede mną, na którym kilometrze jesteśmy. Potem z kolei zaczął działać i tak sobie od czasu do czasu działał. Trasa była bardzo wymagająca. Chcąc walczyć o dobrą pozycję nie było czasu odpoczywać. Na trasie Bydgoszczy można było trochę odpocząć jadąc z górki lub po płaskim. Tutaj się nie dało. Zjazdy miały fragmenty trudne technicznie i były szybkie (max to ok. 64 km i baaaardzo blisko gleby - wysoki wyskok z rowerem ponad wystającymi korzeniami uratował mi skórę) i męczące. Chwila nieuwagi mogła się skończyć tragicznie. Widziałem jednego uczestnika wracającego ze złamaną ramą (Author), jednego z urwaną przerzutką i sporo osób zmieniających dętki. Na mecie zaś sporo osób z rozwalonymi łokciami, kolanami i innymi drobnymi uszkodzeniami ciała. Tutaj technika jazdy i skupienie były w wysokiej cenie (na maratonie krakowskim; porównanie do innych tras maratonów).

Pierwszy bufet minąłem nie zatrzymując się. Wyekwipowany w camelback"a (1,5 litra isostara) oraz 2 bidony (w jednym isostar w drugim woda), kilka batonów i banana nie miałem potrzeby się zatrzymywać. Pozycja podskoczyła o kilka pozycji. W tym momencie podobno byłem około 78-my. W okolicach Brzoskwini rozjazd 60 km albo 110. Decyzja podjęta była dawno, skręcam w prawo na 110. Nie po to jechałem pół dnia te 600 km żeby jechać "krótki". Kolejny podjazd, lecimy wzdłuż trasy dla rowerzystów. Ktoś mi krzyczy, że jestem 54. Krótka refleksja - tak mało osób przede mną pojechało na krótki czy gościu mnie buja, a w ogóle to chyba za szybko jadę, trzeba zwolnić żeby zachować siły. Przy okazji wyprzedza mnie kilka osób a ja cieszę się głupio do siebie - "i tak ich wezmę, wymiękną pod koniec". Znowu las, zjazdy w trawie, na przemian wyprzedzam kogoś i ktoś mnie wyprzeda. Z niektórymi mijam się po kilka razy, ale najczęściej wyprzedzani znikają mi na dobre a ci, których wyprzedzam znikają mi z oczu. W pobliżu Niedźwiedziej Góry w końcu widzę Tomka, który jedzie kawałek przede mną. Doganiam go i kawałek jedziemy razem. Potem jest zjazd. Nie wytrzymuję i po prostu puszczam hamulce, wyprzedzam Tomka i jeszcze jakiegoś kolesia. Ścinam 2 zakręty i oddalam się coraz bardziej. Zadowolony z siebie nie zauważam, że trasa odbija w prawo pod górę i gnam na lewo w dół. Gdy po chwili zauważam brak chorągiewek zatrzymuję się i widzę jak oni - tam u góry - skręcają właściwie w prawo i dają pod górę. Znowu pora zacisnąć zęby i dawać do pieca. W międzyczasie jeszcze jeden zawodnik mnie wyprzedza. Podjazd strasznie mnie męczy, na stojąco nie mogę podjeżdżać. Napęd strzela. O Cholera! Myślę, niedobrze, bo będzie ciężko pod górę ... same młynki zostają. Telefon do przyjaciela nie wchodzi w rachubę bo wyjątkowo komórkę zostawiłem w hotelu ;-)




Kolejny fragment to sporo lasu, trawy i błotka i trawy, trawy i jeszcze raz trawy. Coraz ciężej się jedzie, trawa wpycha się gdzie się da. Na tym odcinku poznaję mojego imiennika, Piotrka. Jedziemy w okolicach 43 i 44 pozycji. Jesteśmy z siebie zadowoleni i staramy się jechać razem i ciągnąć równo i spokojnie. Po drodze mijamy osoby rozmasowujące sobie nogi, osoby, które - wygląda na to - zdecydowanie przesadziły z tempem na początku trasy. Pocieszam Piotrka, że mamy szanse wylądować w pierwszej 30 w Elicie, jeśli utrzymamy nasze równe stałe tempo - i opowiadam mu o starcie w Bydgoszczy. Wyraźnie jest podbudowany i mimochodem zwiększamy trochę tempo. W Rudnie na podjeździe doganiamy Tomka i wpadamy razem na bufet. Tutaj chwila spokoju i odpoczynku. Patrzę na Tomka - "co jest? Wyglądasz troszkę niewyraźnie". Odpowiada "Daj mi spokój". OK. Trochę zrobiło mi się go żal, drugi maraton i chyba znowu nie jest zadowolony z pozycji. Ja z kolei zadowolony, siły mam, pogoda się rozjaśniła, wyszło słońce a pozycja w pierwszej pięćdziesiątce Open, czyli według założeń. Tak utrzymać i wyprzedzić kilka osób pod koniec i będzie dobrze - myślę sobie.

OK, jestem w bufecie, więc chwila na odsapnięcie, trzeba uzupełnić bidony w napoje, kieszenie w banana, dodatkowego batona. W gardło 1 lub 2 isostary oraz zapicie wodą. Rzucam "No, lecimy chłopaki" i ruszam z drożdżówką w zębach. "Też jadę" słyszę Piotrka. Lekko zwalniam i ruszamy razem. Przed nami ruiny zamku. Ładny widok, chętnie bym tu jeszcze kiedyś wpadł pozwiedzać. J Ale przecież przyjechałem żeby dawać czadu, więc skręt w lewo i ... zaczyna się jeden z najfajniejszych zjazdów. Były dwa takie fajne i teraz już nie pamiętam gdzie było tak szybciej, ale tu miałem moment, gdy nie byłem przez moment pewien czy będzie ze mną ok. Po lewej jacyś turyści podchodzili, to dla nich chyba była lekka niespodzianka, gdy nagle przemknąłem obok nich. Zjazd zaczynał się bardzo stromo i lekkim łukiem zakręcał w prawo. Tu trzeba było zacząć od zjazdu na lekko zblokowanych kółkach, ale chwilkę później można było (nawet trzeba było - bym powiedział) hample puścić. Trochę nierozsądnie może, - ale lekko dokręciłem - było super. Normalnie EXTASY ! Uwielbiam zjazdy, chyba stąd moja kierownica (680, Azonic World Force), z którą czasami miewam lekkie problemy w ciasnych zakrętach między drzewami. Na trasie tego maratonu miałem ze 2 przypadki gdzie zmieściłem się z minimalnych luzem (tak po kilka milimetrów od drzewek). Gdy wypadłem z lasu ludzie, którzy chyba urządzali tam jakiegoś grilla pod lasem popatrzyli na mnie jak na wariata. Ale przecież, pomyślałem sobie, przede mną było jeszcze trochę takich, czyżby jechali wolniej? Nie może być - pomyślałem i dodałem gazu, bo akurat wjeżdżałem na asfalt, na którym policjant wstrzymał ruch. Koło 3-4 km nikt do mnie nie dojeżdżał, pomyślałem, że Piotrek albo coś sobie zrobił na zjeździe albo odpuścił. Chwilę później jednak do mnie dojechał i oznajmił, że ten zjazd zrobił na nim takie wrażenie, że skręcił w złą drogę, mimo iż Policjant wstrzymywał samochody a trasa wiodła raczej prosto. Różnie bywa. Zmęczenie potrafi płatać różne figle.

Kilka kilometrów dalej zmęczenie zaczęło się nasilać i - zdaje się, że w okolicach Doliny Rudna, po przekroczeniu rzeczki - na podjeździe Piotrek chyba wysiadł. Zwolniłem na podjeździe, ale gdy 3 osoba zaczęła mnie wyprzedzać a jego nie było widać na horyzoncie uznałem, że koniec jazdy razem. Nie mogę dać się wyprzedzać. Kawałek dalej zacząłem mijać się z jednym Krakowiakiem. Raz ja go wyprzedzałem - kwadrans później on na podjeździe mnie wyprzedzał - na zjazdach i płaskich odcinkach z kolei ja go z kolei wyprzedzałem. Tak walczyliśmy w zasadzie do samej mety. Po drodze rozmawialiśmy przez chwilkę. Sądził, że jestem z Krakowa i trochę się zdziwił, gdy dowiedział się, iż pochodzę z nad morza. Przyznałem się, że najbardziej wyczerpują mnie fragmenty po łąkach i polnych drogach, gdzie słońce zabiera mi pokłady energii i strasznie zwalniam. Ponieważ kolega objeżdżał tę trasę, więc wiedział, co nas dalej czeka - poprosiłem go, zatem o przedstawienie zarysu końcówki trasy. Odpowiedź na to pytanie nie była dla mnie zbyt przyjemna. Podjazdy w słońcu i podjazd, który okazał się nie być nawet podbiegiem. Mniej więcej pół godziny później On dalej utrzymywał pozycję z przodu, mnie zaś złapał kryzys. Wówczas chyba dogoniło mnie zaczęło wyprzedzać 3 młodzieńców. W każdym razie 2 z nich wyglądało na Juniorów trzeci zaś na Elitę. Z jednym z nich zamieniłem kilka zdań, sympatycznie się zrobiło a tempo dostosowałem do nich. Tradycyjnie, jak zwykle, gdy jedzie się w kilka osób tempo jest dużo większe i motywacja porusza w człowieku jakieś ukryte siły. Zauważyłem, że prowadzący jedzie na srebrnym Cube i przypomniał mi się Silver. Podobałaby mu się ta trasa, a gdybyśmy jechali razem pewnie utrzymując razem niezłe tempo bylibyśmy w tym momencie kilka kilometrów z przodu. Porzuciłem jednak myśli i oddałem się jeździe. Jadąc trzeci w tej cztero-osobowej grupce zacząłem ponownie czuć przypływ adrenaliny.



Wypadliśmy na asfalt i tam po prawej stronie minęliśmy jakieś ładne skały wznoszące się pionowo. Chwila spojrzenia - piękny widok - mało nie skończyła się wywrotką. Zakręt. Pędzimy dalej. Dojechaliśmy w końcu do odcinka gdzie znajdował się wspominany przez mnie - "nie podbieg". Tam wtaczaliśmy rowery i w pierwszym momencie, gdy zrobiło się płasko gość na Cube zaczyna jechać, również wskakuję na swojego Cubika i ruszam. Krzyczę, puścisz mnie? Chłopak idący przede mną schodzi mi z drogi, ale jeszcze nie wsiada na rower. Dojeżdżamy do końca wzniesienia, jakieś 20 sekund później, gdy zaczynamy nabierać prędkości słyszę z tyłu kliki. Chłopaki tez się wpięli i ruszają. Ja znów poczułem przypływ sił i raźno pedałuję za nim. Powoli odjeżdżamy pozostałej dwójce a licznik wskazuje coraz to większe prędkości. Kawałek po płaskim, zakręt po katem prostym w lewo i facet spisujący numery startowe. Opcja w prawo czy prosto, chłopak przede mną przerywa ciszę i krzyczy "jak teraz ####?!". "Prosto" - słyszymy. Depczemy, więc na pedały, teraz przed nami kawałek po ubitym terenie, lekko pod górkę. Dalej odjeżdżamy ekipie i chłopak zaczyna się oglądać. Widząc tylko mnie za sobą, co chwila odwraca się nerwowo i powoli traci tempo. Widać, że jedzie z chłopakami w grupie i chyba zmęczony jest prowadzeniem. Być może umawiali się, e będą jechać razem. Ponieważ i tak jadę solo mocniej naciskam na pedały i po chwili wyprzedzam go. Chwilę potem znów mijam się z "Krakowiakiem".
Z późniejszych wyników widzę, że ma na imię Dominik. Nieźle jedzie. Mijamy się tam i z powrotem. Kolejne momenty, gdy na przemian opuszczają mnie siły i znów wracają.

Dominik znowu przede mną. Podjazd, wyjeżdżam na polanę po minięci Wąwozu Półrzeczki. Widzę siatkę oddzielającą nas od A4-ki. Ktoś ginie z wzroku po lewej stronie. Przede mną ścieżka a po lewej ryżowisko. Decyduję się jechać trasą i nie ryzykować przebicia opony na nieznanym terenie. Dobra decyzja, ktoś skręcił w lewo i zgubił trasę. Po prawej więcej wstążeczek - tam wiedzie trasa i ja tam skręcam, - ale widocznie przewiązana jedna wstążeczka po lewej stronie zmyliła jadących przede mną i pewnie ścięli po ryżowisku.

Kawałek bardzo szybki po asfalcie, po nierównościach, i w końcu po jakichś śmieciach, lekko z góry. 44-48 km/h i dokręcam. Staram się oddalić od "peletonu". Przejeżdżając po śmietnisku mam duszę na ramieniu. Obawiam się, że złapię gumę, więc cały czas balansuję ciężarem ciała nie pozwalając tyłkowi opaść na siodełko i dociążyć tylniego koła.

Trzeci bufet. W końcu, wymarzony, wyśniony wręcz i tutaj popełniam głupotę. Zamiast brać osobno wodę a osobno isostar tym razem mieszam. Wielki błąd - teraz już nie poleję się wodą - a mieszanką z isostarem nie będę się oblewać, bo nie mam zamiaru zacząć się kleić. Postój na bufecie to dla mnie w tej chwili ważna sprawa. Odpoczywam i nabieram sił. Dojeżdżają kolejne osoby, ale nie stresuję się. Wychodzę z założenia, że jeśli jestem od nich lepszy to ich jeszcze wyprzedzę, a jak nie odpocznę nie uzupełnię bidonów oraz trochę płynów na miejscu to mogę nie skończyć na oczekiwanej pozycji. Poza tym pora coś przekąsić - kawałek drożdżówki, połówka banana, baton w kieszonkę i powolutku do przodu. Dominik i kilka osób - wyprzedzili mnie podczas postoju. Na dalszym odcinku zacząłem znowu trochę żywiej i chwilę później ponownie wyprzedziłem Dominika, który tym razem miał chyba jakiś chwilowy defekt. Potem dojechaliśmy do zalewu w Kryspinowie. Plaża nudystów, półnagie osoby opalające się nad jeziorkiem z zimnym piwkiem w ręku. To było bardzo anty- motywujące. Na krótkim piaszczystym podjeździku jakiś koleś mnie poklepał po plecach dopingując głośno. Z mojej strony zero reakcji... najchętniej zabrałbym mu tego Lecha, którego trzymał w drugiej ręce. Zdążyłem zauważyć, że piwko było dobrze schłodzone, bo widać było krople wody na puszce. Ehhhh, westchnąłem chwilę dalej i przejechałem przez drogę. Kolejny policjant zatrzymał ruch pojazdów przede mną, zatem miło się uśmiechnąłem na podziękowanie. Na tyle jeszcze byłem się w stanie zdobyć.



Chwilę potem kolejny przejazd nad A4-ką na wysokości Kryspinowa. Upał, gorąco i duszno a ja się nie mogę polać wodą. Zaczynam przeklinać w myślach posunięcie na bufecie. Powtarzam sobie - nigdy więcej, nigdy więcej. Zaczyna mi się robić słabo. Na zakręcie wydaje mi się, że widzę czarną strzałkę na czerwonej tablicy, która pokazuje jechać prosto - a nie po tej piaszczystej drodze, na której jestem. W tym momencie akurat podjeżdża pilot na motocyklu i pokazuje mi ręką kierunek jazdy. Okazuje się, że widziałem jakiś czerwony śmieć na dzikim wysypisku śmieci przy drodze. Moment później wyprzedza mnie Dominik. Czuję się jak w bajce, jadę i myślę o plaży, o zimnym piwie i kumplach od roweru, których nie ma ze mną. Zaczynam wspominać przeszłość, myślę o przyjemnych rzeczach nie przestając pedałować i... ufff cień. Wreszcie znowu w lesie. W cieniu. Tempo wzrasta, zaczynam przyspieszać. Uwalniam się od myśli, które pozwoliły mi nie myśleć o zmęczeniu, o kolce, która mi przeszła i o skurczu czterogłowego, który mało mnie nie zwalił na pobocze podczas jednego ze zjazdów.

Trochę wcześniej przez parę kilometrów męczyła mnie straszna kolka, którą udało mi się wytrzymać, mimo, że na zjazdach myślałem, że wnętrzności mi wypadną razem z tym ptakiem, który mnie dziobie gdzieś w wątrobę. Chwilę później kolejny niespodziewany wypadek. Nagły mocny skurcz czterogłowego prawej nogi. Pierwszy raz w życiu przeżyłem coś takiego na rowerze. Zjazd udało mi się jakoś wytrwać a potem po prostu pedałowałem dalej, powoli, mocno, aż ból i skurcz przeszły.

Było minęło, wjechałem w cień. Las to jest to. Nie nadaję się chyba na przełaje rowerowe a na pewno nie w tym tempie i nie przy takim upale. Po drodze wyprzedzam jeszcze 2 lub 3 osoby. Jest nieźle myślę i marzę tylko o tym, żeby ten las się nie kończył. Na podjeździe kolejna osoba spisująca numerki, pytam się jak daleko. 4 kilometry - słyszę. OK. Ciśnienie wzrasta. To już koniec. Wkrótce meta. Przede mną ktoś jeszcze musi być. Pora zacząć wyprzedzać!!

W okolicach Wroniego Dołu pojazd wśród wysokich traw, wąska ścieżka do góry. Przed sobą kawałek z przodu widzę kask Dominika. Myślę sobie, nie dam się, muszę go wyprzedzić. Powtarzam sobie w myślach - przyjechaliśmy "skopać tyłki Krakusom" - pokazać, że na Wybrzeżu jest trochę bikerów którzy lubią i potrafią jeździć. Kręcę młynkiem 1-3 1-4. Nieuchronnie zbliżam się do Niego. Przed końcem podjazdu dojeżdżam do Dominika, chyba prowadził, już nie jestem pewien. Pewnym głosem pytam się czy mnie puści. Schodzi z drogi. Zdobywam się by podjechać końcówkę podjazdu, coś w rodzaju wału - nasypu kolejowego o podobnym nachyleniu. Udaje się z lekką podpórką na końcu. Wrzucam 2-3 i naciskam na pedały z mocnym postanowieniem, że się już nie dam wyprzedzić. Jeśli kogoś jeszcze wyprzedziłem to już nie pamiętam. Chyba, że to było w okolicach Kopca Kościuszki. Tam chyba jeszcze dwóch chłopaków na podjeździe.. Ale co tam. Nieważne.



Przy kolejnym wjeździe do lasku uderzam głową o jakiś konar skryty wśród zieleni. Całe szczęście, że kask dobrze założony a pozycja bojowa. Lekko zamroczony wpadam do lasku. Jest ok. Zasuwam dalej. Końcówka, asfaltem w dół potem przez moment wracam tą samą trasa jak wiódł początek, singletrackiem w dół. Mam nadzieję, że nie wpadnę na nikogo i puszczam klamki (hamulcowe). Potem chwila nie zdecydowania, ale trasa odbija w lewo. Tam kolejny fajny zjeździk i nagle niespodzianka. Wygląda to na inicjatywę gospodarzy, żeby podkręcić na końcu atmosferę i urozmaicić końcówkę. Błocko na zjeździe wygląda na dość głębokie, jednocześnie wygląda tak jakby organizatorzy wylali tam trochę wody, żeby zrobiło się ciekawiej. Moment zastanowienia i wybieram lewą stronę, tę bardziej stromą, żeby wpaść na błotko z większą prędkością i przelecieć je prosto na najwyższej prędkości. Jednocześnie po minięciu błotka zaczynam krzyczeć, że jadę, UWAGAAAAAAAAAAAA. Jadąc zauważyłem jakąś babkę na rowerze z lewej strony kawałek dalej mająca lekkie problemy z równowaga, której "kurs" wyglądał, że wiedzie na spotkanie z kursem obranym przez mnie. Na szczęście szybko zareagowała ona bądź jej chłopak i nie było kolizji. Nie było czasu na oglądanie się, nic się nie stało, zatrzymała się na szczęście a ja znowu zacząłem cisnąć na pedały. Wyjazd z lasku i jadę po asfalcie, kawałek przede mną jeszcze jeden zawodnik. Tego już nie udało mi się dojść. Zadowolony jadę po trawie i chwilę po nim przekraczam metę. Otrzymuję kupon na jedzono i kieruję się do mini bufetu skąd biorę 2 butelki wody i zaczynam opróżniać jedna z nich częściowo specjalnie oblewając się wodą.

Podchodzę do mety i pytam się, który byłem. Słyszę 39. Uśmiech na twarzy. Zrealizowałem plan, wynik gorszy niż w Bydgoszczy, ale bardzo dobry. Zmęczenie nieporównywalne, tak jak i trasa. Zadowolenie, pewnego rodzaju euforia trwały kilka najbliższych dni.

Na mecie spotykam znajomego. Rzaq wydaje się być nie do końca zorientowany, bo nie był od początku i raczej specjalnie nie interesują go maratony, w każdym razie nie startuje. Pyta się - "przyjechałeś z małego?" Przecząca odpowiedź lekko zbija go z tropu, gratuluje wyniku. Potem odpoczywam i rozmawiamy o sprzęcie, trasach, znajomych...

Jakiś czas później na mecie pojawiają się moi koledzy. Tomek, Marcin i Łukasz. Idziemy na kiełbaskę, przymierzamy się do umycia rowerów, lecz kolejka sprawia, że rezygnujemy. Wracamy z jeszcze jednym kolegą i po drodze dopada nas deszcz. Rowery trochę się oczyszczają. Wracamy na kwatery. Prysznic, obiadek, rowery na dach i odjeżdżamy.
Obiadek w towarzystwie Leeloo, Gdańszczanina i jeszcze jednego bikera
W międzyczasie odbieram telefon, że mam być na rano w pracy. Trochę mnie to deprymuje, miałem móc przyjść do pracy przed południem. Trudno. Dojeżdżamy po 4 nad ranem. Po rozwiezieniu chłopaków do domu koło 5 dobijam do siebie i chwilę potem rzucam się spać. 2,5 godziny snu i do pracy. Dzień mija mi lepiej niż myślałem. Do końca tygodnia mam się nie wysypiać (spać poniżej 7 godzin). Nie ma problemu. Dałem rade na maratonie dam i tu.



SPRZĘT

Bez zastrzeżeń. Przerzutki XT w połączeniu z manetkami SRAM Attack działają szybko i bezbłędnie. Dopiero pod koniec trasy tylna przerzutka strasznie zapchana trawą (kółeczka) zaczęła powodować wyczuwalne spore opory. Łańcuch porządnie nasmarowany i oczyszczony przed wyjazdem niestety nie dotrwał w tym samym stanie do końca i wydawał z siebie przeraźliwe dźwięki. Wniosek na ciężkie trasy jest jeden, trzeba zabrać odrobinę smaru ze sobą żeby dojechać w ciszy i nie wkurzać się po drodze. Trzeba zaznaczyć jednak, że dojechać da się radę i bez dodatkowego obciążenia (czyt. smaru), lecz - jak to mówią, - kto smaruje ten jedzie.

Nowa obręcz - Alexrims DN18, którą zaplotłem na piaście Mars 9.0 - przetrwała i nie rozcentrowała się, a ponieważ jest dość szeroka - opona bardzo ładnie się na niej ułożyła tworząc spory balon. Tradycyjnie mój zestaw na wyścigi i maratony to Michelin Front S z przodu i Comp S Light z tyłu. Opony znów mnie nie zawiodły i zapewniły dobrą trakcję zarówno na podjazdach jak i zjazdach. Do reszty osprzętu również nie mam zastrzeżeń, jedynie licznik zawiódł mnie, ale to już inna bajka (czujniki mają tendencję do przesuwania się w tym okresie, gdy najbardziej potrzeba wskazań licznika).

PODSUMOWANIE

Do tej pory to najcięższy Maraton, w którym miałem przyjemność wystartować, a jednocześnie dał mi chyba największą radość i satysfakcję z siebie. Jestem również zadowolony ze sprzętu, który mnie nie zawiódł. Dodatkową satysfakcję przyniósł mi ranking, w którym okazało się, że byłem pierwszym z trójmiejskich bikerów z zapasem około 15 minut do następnego "naszego".

W klasyfikacji open okazało się, że zająłem 42 pozycję z czasem 6:12:54, w mojej kategorii wiekowej dało mi to 28 pozycję. Średnia na całej trasie łącznie z postojami na bufetach to ok. 19 km/h, zaś do rozjazdu na 63/115 km wynosiła około 22 km/h. Prędkości maksymalne oscylowały koło 60 km/h

Tomek 52 (elite1), Sławomir S. 20 (elite2), Marcin "Kosa" 61 (elite1), Łukasz 62 (elite1), Marcin "eMDe" 124 (elite1)

Tekst: Piotr "Peter" Leczycki
Zdjęcia: "Baton"

Opinie (8)

  • Maraton

    Great job Peter!
    :-)

    • 0 0

  • DAMY RADE !! :-)

    well spoken ... czad byl bo czad musi byc :) ci co nie byli niech zaluja ... szkoda tylko ze moja forma zdeczko nie taka jak powinna byc ... ale bedzie lepiej ( nadzieja matka tych no ... etc etc :)

    • 0 0

  • Xbiker

    Pozdrowienia dla bikerów z Gdańska , było ciężko ale fajnie

    Xbiker 140 (elite1) Kraków

    • 0 0

  • brak

    ze co?????????? ze trasa była dobrze oznakowana?? bez komentarza pozdrawiam mwszystkich kturzy dojechali hehe w sumie niewiem nawet na kturym miejscu ale dojechałem

    • 0 0

  • maraton Kraków vs Gdynia

    Hej, też byłem w Krakowie, dzięki Peter za relację, nie dość, że byłeś najlepszym bikerem z 3C to jeszcze super relacja.
    Wg. komputerka Leeloo trasa w Krakowie miała 1960m przewyższeń, trudno w to uwierzyć ale trasa w Gdyni ma 1000m na małej pętli. Druga jest zdecydowanie bardziej pofalowana więc w całości będzie więcej niż 2000m. Wg mnie około 2300m przewyższeń.
    Trasa w Krakowie była super, jedna z dwóch najlepszych (a startowałem w 8 maratonach). Druga super trasa to ubiegłoroczny Wałbrzych z ligą bB.
    Co do oznaczenia trasy w Krakowie to trasa nie była dobrze oznaczona tylko bardzo dobrze wręcz super, wg. mnie aż do przesady perfekcyjnie oznaczona. W końcu maraton to nie wyścig XC gdzie są tasiemki na pętli 2km.
    Pozdrowienia i do zobaczenia w Gdyni.

    • 0 0

  • Przewyższenie

    Nie byłem w Krakowie wiev nie bede sie wypowiaadl na temat przewyzszen na tematej trasie, ale jak w gdyni bedzie 2300m na lugim dystansie to wstapie do klasztoru.

    • 0 0

  • Przewyższenie - korekta

    Trasa będzie lekko zmodyfikowana, nie będzie np. przejeżdżać koło j. Wygoda, j. Bieszowickiego i j. Zawiat. Lekkie zmiany także koło Zbychowa i w drodze powrotnej. Najnowsze wieści mówią o 1730m przewyższeń na 107km trasie.
    Jeżeli ktoś ma taką zabawkę która mierzy przewyższenia i wybiera się na maraton niech da znać po ile faktycznie było.
    Pozdrawiam

    • 0 0

  • mój pierwszy raz

    Minął już prawie rok- ale ten mój perwszy raz zapamiętam chyba do końca życia---Było super pewnie powtórzę to jeszcze raz!!!!!!!!!!!!!!!!

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum