• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Hiszpania: Drogą św.Jakuba (Camino de Santiago)

29 maja 2007 (artykuł sprzed 17 lat) 
To miał być wspaniały zorganizowany wyjazd do gorącej Hiszpanii, na którym mieliśmy wypocząć i dobrze się bawić. Wyprawa szlakiem Camino de Santiago aż do oceanu, organizowana przez jedno z warszawskich biur podrózy - oferta brzmiała naprawdę nieźle i nasze oczekiwania co do wycieczki były dość wysokie. Nie, żeby miała to być podróż naszego życia, ale liczyliśmy na sprawną organizację, piękną pogodę i dobre towarzystwo. Jak się okazało, organizacji praktycznie nie było, pogoda wcale nie hiszpańska, a niektórzy uczestnicy potrafili sprawić, że odechciewało się jechać. Na domiar złego, pod koniec nas jeszcze okradziono, co zupełnie popsuło nasze i tak już nie najlepsze humory. Ale od początku...

Wyruszyliśmy z Warszawy wieczorem 22 kwietnia, zbierając ludzi z Krakowa i Wrocławia - 15 osób ściśniętych w 17-osobowym busie z przyczepką, wiozącą nasze rowery, bagaże, sprzęt kuchenny i masę jedzenia w słoikach, puszkach i torebkach. Już za niemiecką granicą zaczęły się przygody - w okolicach Chemnitz niemiecka policja celna postanowiła nas "przetrzepać", w wyniku czego spędziliśmy dobre dwie godziny na placu urzędu celnego. Wieczorem dojechaliśmy do Strasbourga, gdzie z zaplanowanych 9 godzin przerwy, podczas których kierowcy powinni byli się wyspać, a my odpocząć po dobie spędzonej we wnętrzu busa, zrobiło się 1,5 godziny. Kierowcy nic więc nie pospali, a i uczestnicy nie mieli okazji się odświeżyć. Nocą przejechaliśmy całą Francję, po drodze wpadając jeszcze na chwilę do Carcassonne i koło południa zajechaliśmy w okolice Tarbes i Pau u podnóży Pirenejów. Zatrzymaliśmy się na postoju, gdzie znajdował się wielki pomnik ku czci kolarzy wygrywających pirenejskie etapy Tour de France. I tu zaczęły się problemy.

Tuż przed ponownym wjazdem na autostradę złamał się dyszel od naszej przeciążonej przyczepki. Zrobiło się nerwowo, w związku z czym, postanowiliśmy we dwójkę zostać i przypilnować dobytku znajdującego się na przyczepie, podczas gdy reszta pojechała busem do oddalonego o 120 km docelowego Saint-Jean-Pied-de-Port szukać noclegu. Przez 6 godzin czekaliśmy na powrót kierownika wyprawy z busem. Nie udało mu się załatwić zastępczej przyczepki, ani też znaleźć fachowca, który mógłby pospawać złamany dyszel. Już po zmroku pojawił się samochód pomocy drogowej i żandarmeria, ale z Francuzami nie szło się dogadać po angielsku. Niestety, nikt z nas nie mówił po francusku, a wysiłki Andrzeja (kierownika wyjazdu), żeby dogadać się po włosku też spełzły na niczym. Na migi doszliśmy do tego, że pan z pomocy drogowej zabierze naszą przyczepę do pospawania i przyjedziemy po nią dnia następnego, a w zamian dostaniemy coś zastępczego.
Wyładowaliśmy więc wszystko, żeby przepakować to do pożyczonej przyczepki. Myliliśmy się jednak - Francuz pospawał prowizorycznie dyszel, kazał sobie płacić 250 euro i tylko rozkładał ręce, nic nie rozumiejąc. Wróciliśmy więc do Andrzeja, który został z rowerami, zapakowaliśmy wszystko spowrotem, bagaże i jedzenie przenosząc do busa, i z duszą na ramieniu, o 2:00 w nocy ruszyliśmy do Saint-Jean. W miasteczku nie mogliśmy znaleźć miejsca noclegu, a kierowca tak umiejętnie cofał, że przyczepka z rowerami znalazła się w rowie. O 4 położyliśmy się spać w jakiejś szkole bez prądu i bez ciepłej wody, żeby o 7 rano wstać, zjeść śniadanie w miejskim parczku i wspólnie wyciągnąć przyczepę z rowu. Po wyładowaniu rowerów, przebraniu się i załatwieniu paszportów pielgrzyma do Santiago, ruszyliśmy na podbój Hiszpanii.

Zaczęło się od 26-kilometrowego podjazdu pod przełęcz Ibaneta (1054 m npm). Pogoda nie była najlepsza - dość chłodno i mgliście, ale cieszyliśmy się, że po 64 godzinach od wyjazdu z Warszawy w końcu siedzimy na siodełkach. Już na pierwszych kilometrach wyprzedziliśmy resztę grupy, która ruszyła nieco wcześniej i dalej pokonywaliśmy podjazd we dwójkę. Szybko znaleźliśmy się po stronie hiszpańskiej, co oznajmiła nam jedynie wielka czerwona tablica z napisem NAVARRA. Droga wiła się serpentynami, cały czas pod górę, a na niebie krążyły sępy w poszukiwaniu padliny (tudzież padniętych rowerzystów ;) ). Nie staliśmy się jednak obiadem dla ptaków i po niecałych dwóch godzinach pedałowania znaleźliśmy się na przełęczy. Stąd tylko kilometrowy zjazd i wylądowaliśmy w Roncesvalles, miejscu, gdzie kilkanaście wieków temu odbyła się bitwa opisana później w "Pieśni o Rolandzie". Obecnie stoi tu klasztor, dwa kościoły, restauracja i pierwsza na trasie "albergue", czyli schronisko dla pielgrzymów zmierzających do Santiago. W schroniskach takich nocować mogą tylko pielgrzymi piesi, na rowerach, bądź jadący konno i to tylko z ważnym paszportem pielgrzyma ("credencial").

Po zjeździe do tej miejscowości poprawiła się pogoda i wyszło słońce -znajdowaliśmy się już po drugiej stronie Pirenejów. Po 3 godzinach czekania na resztę okazało się, że nie ma już dla nas miejsca w schronisku - musieliśmy pojechać kilka kilometrów dalej na camping. System schronisk pielgrzymich na szlaku św. Jakuba działa generalnie na zasadzie "kto pierwszy, ten lepszy", nie ma więc możliwości zarezerwowania miejsc dla całej grupy. Łóżka są przydzielane wg kolejności przybywania na miejsce. Jeśli więc dojechaliśmy na 2 godziny przed resztą grupy, to nie mogliśmy wejść do schroniska, dopóki nie przyjechali wszyscy, żebyśmy mogli razem spać w jednym miejscu.

Następnego dnia, w czwartek, ruszyliśmy dalej w trasę. Ranek był chłodny, na zjazdach było wręcz lodowato i dopiero po przyjeździe do Pampeluny zrobiło się cieplej - wyszło słońce i nie wiało już tak bardzo. Zostawiliśmy rowery w cytadeli miejskiej i poszliśmy zwiedzać to piękne miasto słynące z gonitwy byków w czasie święta San Fermin. Wąskie uliczki wokół katedry i Plaza del Castillo, pełne zabytkowych budynków robiły niemałe wrażenie. Tymczasem pogoda znów zaczęła się psuć, rozpadało się, a my mieliśmy do pokonania jeszcze 30 km do Puente la Reina. Przed nami był jeszcze jeden poważny podjazd na Alto de Perdon i potem zjazd do miasteczka, słynącego ze średniowiecznego mostu (XI w.) o długości 110 metrów na rzece Arga. Właśnie tu, w Puente la Reina, po raz pierwszy spaliśmy we właściwej "albergue", pełnej międzynarodowego towarzystwa. Do dyspozycji mieliśmy pokoje kilkunastoosobowe z łóżkami piętrowymi, kuchnię, prysznice, linki do suszenia ubrań, jak również pokój z dostępem do Internetu (1 euro za 25 minut). Na placu przed schroniskiem ugotowaliśmy sobie zupę i gołąbki przywiezione z Polski, po czym poszliśmy zwiedzić miasteczko. Wąską główną uliczką doszliśmy do mostu, który robił spore wrażenie. Podobnych mostów jest zresztą wiele na całej trasie do Santiago, ale ten był chyba najładniejszy.

Następnego dnia pogoda dopisała i praktycznie cały dzień świeciło słońce, choć było dość chłodno. Po 20 km jazdy dojechaliśmy do Estelli, dawnej stolicy Nawarry, z jedynym zachowanym świeckim zabytkiem w tej części Hiszpanii - Palacio de los Reyes de Navarra (Pałac królów). Ruszyliśmy dalej, mając po swojej prawej stronie szczyty Gór Baskijskich, a po lewej winnice klasztoru Irache, gdzie pielgrzymi mogą napić się wody lub wina prosto z kranika zamontowanego w ścianie. Krętą i pagórkowatą drogą wiodącą przez urokliwe miasteczka takie jak Los Arcos i Viana, dojechaliśmy w końcu do rzeki Ebro i miasta Logrono, stolicy winiarskiej prowincji La Rioja. W tej całkiem sporej miejscowości było tylko jedno schronisko dla pielgrzymów, liczące 80 miejsc.

Kiedy zajechaliśmy na miejsce, okazało się, że miejsc wolnych jest jeszcze 30, a reszta grupy jest jeszcze jakieś 2 godziny drogi za nami. Tymczasem innych pielgrzymów przybywało, a z gospodarzem nie było się jak dogadać, gdyż mówił tylko po hiszpańsku. Z podobną sytuacją spotkaliśmy się jeszcze wiele razy na trasie - Hiszpanie po angielsku nie mówią, a jeśli twierdzą, że mówią "a little" to jest to faktycznie tyle, że nie można się porozumieć. Ostatecznie ci z naszej grupy, którzy dojechali za późno dostali miejsca na podłodze w jakimś kościele, co za cenę 3 euro i tak było luksusem w porównaniu z perspektywą spania w busie.

Po deszczowej nocy nastał mglisty i chłodny poranek, ruszyliśmy więc w kierunku Santo Domingo de la Calzada, jadąc częściowo po budującym się odcinku autostrady. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze miasto Najera oraz klasztory Yuso i Suso, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Po przyjechaniu do Santo Domingo okazało się, że jedno schronisko jest jeszcze nieczynne, a drugie jest już przepełnione. Zmuszeni byliśmy więc jechać dalej do miejscowości Granon, gdzie albergue urządzono w starym kościele na poddaszu. Tam jednak również miejsc nie było, podobnie jak 2 kilometry dalej, w innej miejscowości. Kiedy po kilku godzinach zjechała się już cała grupa, postanowiliśmy zapakować się do busa i szukać noclegu gdzieś dalej, bo robiło się już późno, a w nogach mieliśmy już prawie 80 km. W następnej miejscowości, Redecilla del Camino, znalazło się schronisko z piętnastoma wolnymi łóżkami.

Następnego dnia, znów w przeszywającym zimnie i we mgle, ruszyliśmy w dalszą drogę. Pokonaliśmy jeszcze przełęcz La Pedraja (1150 m npm) i zjechaliśmy do pięknego miasta Cyda - Burgos. Na placu pod oszałamiającą katedrą, w której znajduje się grób słynnego rycerza czekaliśmy znów na resztę grupy, po czym przeszliśmy się po uliczkach miasta i pojechaliśmy do schroniska ukrytego w parku miejskim. Tam znów nie było nikogo, kto mówiłby po angielsku i niemożliwa była rezerwacja miejsc. Dwie godziny czekaliśmy więc, aż przyjedzie cała grupa i będziemy mogli się zameldować. Po szybkim obiedzie (polska fasolka po bretońsku) poszliśmy zwiedzać miasto, już na spokojnie, bez rowerów. Dopiero po zmroku miasto ożyło i wąskie uliczki zaczęły się zapełniać ludźmi szukającymi kawiarni bądź restauracji. My tymczasem musieliśmy wracać, bo drzwi schroniska zamykano o 22:00.

Kolejny dzień zaczął się od ulewy, która z krótkimi przerwami trwała przez cały czas naszej jazdy. Do tego było zimno i wiał silny wiatr w twarz. Szczególnie nieprzyjemnie robiło się na wąskich drogach, gdzie deszcz ograniczał widoczność, a z naprzeciwka nadjeżdżały rozpędzone ciężarówki. Droga biegła ponadto po odludnej równinie, gdzie nie było żadnego drzewka czy krzaczka, pod którym można by się było schować i przeczekać. Po 70 kilometrach mieliśmy dość i kiedy dojechaliśmy do schroniska w Boadilla del Camino, wiedzieliśmy już, że końmi nas stamtąd nie wyciągną. Albergue okazało się bardzo sympatycznym miejscem, prowadzonym przez rodzinę Brazylijczyków. Klimat był tam bardzo rodzinny i siedząc przy kominku można było zapomnieć o trudach tego etapu. Po południu wyszło też słońce i była okazja do wysuszenia mokrych rzeczy.

Następnego dnia jednak znów padało od samego rana, więc postanowiliśmy wyruszyć 2 godziny po starcie reszty grupy. Skoro i tak u celu jesteśmy sporo przed nimi, to można wyjechać później. Decyzja okazała się trafną i o godzinie 10 przestało padać. Było nadal zimno i odczuwaliśmy zmęczenie z dnia poprzedniego, ale przynajmniej nie byliśmy mokrzy. Po 70 km jazdy pod wiatr dojechaliśmy do Sahagun, gdzie zaplanowany był nocleg. Nie udało się nam dogonić grupy, która pognała dalej, wsiedliśmy więc do busa i pojechaliśmy do oddalonego o 30 km Reliegos, gdzie wieczorem w barze odbyła się mała impreza integracyjna przy kufelkach "cerveza".

Ranek następnego dnia nie przyniósł poprawy pogody i cały czas było pochmurnie i zimno. Po przejechaniu przez Leon znów się rozpadało i kiedy odnaleźliśmy schronisko, byliśmy cali mokrzy. Nocleg w Hospital de Orbigo okazał się jednak znów bardzo przyjemny, mimo że w 15-osobowej sali było dość ciasno. Po południu pojechaliśmy wszyscy busem do Leon trochę pozwiedzać, a naprawdę było warto. Katedra, szczególnie jej wnętrze z mnóstwem witraży (podobno największa powierzchnia witraży na świecie - ponad 1800 m2), zwalała z nóg. O zabytkach Leon, jak i całej Hiszpanii, można by zresztą pisać bardzo wiele i wszystkie one są godne zobaczenia, jednak mroczna średniowieczna katedra najbardziej chyba wryła się nam w pamięć.

Etap z Hospital do Ponferrady okazał się jak dotąd najlepszym. Pogoda od rana była dobra, wprawdzie nadal dość chłodno, jednak słońce świeciło mocno. Do pokonania mieliśmy niecałe 80 km przez góry Leonu. Z ok. 850 m, na których leżała Astorga (pierwsze duże miasto tego dnia) musieliśmy wspiąć się na 1504 metrów, żeby potem zjechać na 450 m npm. Trasa była bardzo malownicza, pomiędzy małymi wioskami u podnóży gór rozpościerały się wrzosowiska, a w oddali widać było ośnieżone szczyty. Powoli i mozolnie pięliśmy się przez górskie osady, mijając co chwila pieszych "peregrinos" z plecakami, do których przyczepione były muszle św. Jakuba - nieodłączny atrybut każdego pielgrzyma. Dojechaliśmy wreszcie do żelaznego krzyża - "Cruz de Ferro" - najwyższego punktu dzisiejszego odcinka i całej trasy tzw. "Camino Frances", czyli szlaku, na którym byliśmy już od ponad tygodnia. Do Santiago prowadzi bowiem wiele szlaków: portugalski od strony południowej, szlak północny (wybrzeżem Zatoki Biskajskiej), camino de La Plata, wiodący z równin Kastylii, szlak angielski od północy, a także szlak aragoński, łączący się w Puente la Reina z najpopularniejszą z dróg do Santiago, Camino France (szlakiem francuskim).

Po 20-kilometrowym zjeździe serpentynami do Ponferrady błądziliśmy trochę po mieście w poszukiwaniu schroniska. Chcieliśmy zwiedzić jeszcze słynny zamek Templariuszy, jednak ten monumentalny obiekt był niestety w remoncie. Samo miasto było niesamowicie położone - w kotlinie, z każdej strony otoczone górami.

Kolejnego dnia czekała nas więc znów przeprawa przez góry. Tym razem do pokonania było niemal 1000 m przewyższenia. Po 25 km jazdy w kotlinie (wcale nie było płasko) zaczęliśmy się wspinać na przełęcz Cebreiro. Pogoda już drugi dzień z rzędu była dobra i wyglądało na to, że się utrzyma. Podjazd liczył jakieś 20 km, ale widoki na górze rekompensowały każdą spaloną kalorię. Dojechaliśmy do miejscowości O Cebreiro, górskiej kamiennej wioski, gdzie w średniowieczu zdarzył się cud - wątpiącemu mnichowi podczas odprawiania mszy hostia zamieniła się w kawałek ciała, a wino w kielichu zmieniło się w krew. Myśleliśmy, że po wjechaniu na 1300 m będziemy już mieli z górki, ale kolejne 10 km wiodło grzbietem górskim, przez kolejne przełęcze z najwyższym punktem na Alto do Poio (1330 m npm). Dopiero potem zaczął się zjazd do Triacastela, gdzie mieliśmy mieć nocleg. Plany jednak znów się zmieniły i trzeba nam było jechać 10 kilometrów dalej, do klasztoru benedyktynów w Samos. Tego dnia w nogach mieliśmy ponad 90 km.

Kolejny dzień zaczął się od nieprzyjemnego incydentu. Po przebudzeniu się w schronisku zorientowałem się, że dziadek-pielgrzym, który spał na łóżku obok, ruszył w drogę wcześniej i najprawdopodobniej przez pomyłkę zabrał moje sandały zamiast swoich. Próbowaliśmy go odnaleźć gdzieś na szlaku, ale mgła i temperatura ok. 5 stopni skutecznie nam to utrudniały. Po 20 km straciłem nadzieję na znalezienie dziadka od sandałów. Te jego, które zostawił, były niestety o 2 numery za małe, tak więc poza butami z zatrzaskami na rower nie miałem już obuwia. Później trochę się ociepliło i po południu było już całkiem gorąco, wreszcie jak w Hiszpanii. Znów jednak nie spaliśmy w wyznaczonym miejscu - pod presją reszty grupy kierownictwo zadecydowało o pojechaniu jeszcze kilkunastu kilometrów dalej, do miejscowości Melide, ostatniego przystanku przed Santiago.

W nocy obudziłem się o 4 nad ranem i spojrzałem przez okno. Jakichś dwóch podejrzanych typków kręciło się w pobliżu naszych rowerów, postawionych na tyłach schroniska. Krzyknąłem, więc uciekli. Miało być bezpiecznie, ale jak się okazuje, Hiszpania też nie należy do najbezpieczniejszych krajów pod tym względem. Rano okazało się, że z roweru Ewy ukradli siodełko razem ze sztycą. Na całe szczęście nic więcej nie zginęło, wszystkie rowery stały na swoich miejscach. Ucierpiał tylko jeszcze jeden rower jakichś Włochów, którzy też nie mogli uwierzyć w brak siodełka w jednym ze swoich pojazdów. Po dwóch godzinach czekania w schronisku i ostrzeżeniu jednej Czeszki, żeby nie zostawiała swojego plecaka bez opieki, ruszyliśmy w trasę. Przełożyliśmy siodełko do roweru Ewy (całe szczęście średnice się zgadzały) i pojechaliśmy do Santiago. Myślałem, że przejechanie 60 km bez siadania będzie bardziej uciążliwe, jednak nie było tak źle. W połowie drogi zatrzymaliśmy się jeszcze, jak zwykle, na "dos tes" (hiszp. dwie herbaty) podawane w małych stalowych czajniczkach do zaparzania. Ostatnie 10 km do samego Santiago było dość męczące - wąskie dróżki oraz krótkie strome podjazdy wyciągały z nas resztki sił. Wreszcie zobaczyliśmy cel - położone na wzgórzach miasto św. Jakuba. Kilka zdjęć przy tablicy wjazdowej i pojechaliśmy na umówione spotkanie z resztą grupy pod katedrę, na Plaza de Obradoiro. Psychicznie byliśmy jednak tak zmęczeni całym tym wyjazdem, że nie potrafiliśmy się cieszyć z faktu pokonania blisko 850 km drogą św. Jakuba. Dopiero wieczorem, kiedy wybraliśmy się na niedzielną mszę w katedrze, a potem obeszliśmy parki i uliczki miasta, całe napięcie powoli zaczęło z nas schodzić.

Drugi dzień w Santiago minął pod znakiem dalszego zwiedzania (weszliśmy m.in. do krypty z domniemanymi szczątkami św. Jakuba Apostoła), kupowania pamiątek i "nic nie robienia". Po powrocie do schroniska na Monte do Gozo i spakowaniu rzeczy, wyjechaliśmy busem w kierunku Pontevedry, aby stamtąd (częściowo szlakiem portugalskim) wyruszyć do ostatecznego celu wycieczki - Fisterry. Po dwóch dniach podróży wybrzeżem Atlantyku dotarliśmy do końca świata, przylądka Finisterre, skąd kilkanaście wieków temu rzymskie wojska patrzyły na zachód, myśląc że dalej jest już tylko otchłań morza. Przeszliśmy się do latarni na samym krańcu przylądka, po czym zanurzyliśmy się w oceanie, symbolicznie zmywając z siebie trudy pielgrzymki. Przy samej latarni jest specjalne miejsce, na którym pielgrzymi palą swoje ubrania po przebyciu Camino de Santiago, znajduje się tam też pomnik buta pielgrzyma.

W czwartek, 10 maja o 11:00 wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Cały piątek spędziliśmy jeszcze w Awinionie, a w sobotę po południu już byliśmy we Wrocławiu, gdzie 8 godzin czekaliśmy na bezpośredni pociąg do Gdańska. W niedzielę rano (z półtoragodzinnym opóźnieniem spowodowanym awarią lokomotywy - kolejna złośliwość losu) wreszcie byliśmy w domu. Powiedzenie "home sweet home" nigdy wcześniej nie brzmiało bardziej odpowiednio niż po tej wyprawie. Przy następnej okazji trzy razy zastanowimy się nad wyborem biura podróży albo zorganizujemy coś sami...

Autorzy relacji: Piotr Tysarczyk, Ewa Kotarba

Parametry trasy

  • Region Świat
  • Długość trasy 850 km
  • Poziom trudności średni

Znajdź trasę rowerową

Opinie (12) 1 zablokowana

  • super wyprawa. Pogratulować wytrwałości. Świat jest piękny.

    • 2 0

  • Moze jakas sugestia co to za biuro, zeby ustrzec nastepnych?

    • 0 0

  • cały czas jak po grudzie,zawsze pod górę i wiatr w oczy,
    czyli pielgrzymka sensu stricto.
    ale mnie się najbardziej podobał Prastary Porywacz Sandałów :)

    gratulacje

    • 0 0

  • Być może biuro Eagle

    rzetelnie podeszło do maksymy "to nie droga z trudnościami, to trudności są drogą" i zadbała o pełny duchowy wymiar pielgrzymki - jeśli tak, to pokłony :)

    • 1 0

  • Najlepiej bez biura

    Organizujemy się sami i 26 czerwca w 18 osób wylatujemy do Pau. Dalej w mniejszych grupkach pieszo zmierzamy do Santiago. Korzystanie z usług jakiegokolwiek biura orzy tego typu wyprawie (Europa, świetne zagospodarowanie turystyczne na trasie) nie ma według mnie sensu.

    • 1 0

  • Mój najlepszy cytat to "dla podróży warto żyć"

    Wszelkie wyjazdy, czy to krajowe czy zagraniczne niosą ze sobą wiele dóbr. Odwiedzane miejsca, na długo pozostają w naszej pamieci, długo by też o nich opowiadać. Zapewne wycieczka wiele Was nauczyła, a przede wszystkim pokazała, że jeśli polegać, to przede wszystkim na sobie. Nikt nie jest w stanie zapewnić nam takich przyjemności jak my sami, zatem wybierając jakiekolwiek biuro podróży, nawet polecane przez znajomych, zawsze warto mieć ze sobą tzw. "plan awaryjny". Wcześniejsze moje podróże wiele mnie nauczyły i pokazały, ze warto być "kowalem własnego losu".

    • 0 0

  • Camino de Santiago to pielgrzymka

    i wszelkie przeciwności należy włączyć do jej "uroków". Poza tym to pielgrzymka dla osób indywidualnych, ewentualnie małych grup. Biuro podróży w tym przypadku to jakieś nieporozumienie. Wiem coś o tym, bo przemierzyłem Camino pieszo w 2007 r. Widziałem na trasie sporo rowerzystów, może sam też spróbuję ?

    • 0 0

  • Fotki

    Mozna gdzies zobaczyc szersza relacje zdjeciowa ze zdjaciami kapke wiekszej rozdzielczosci ?

    • 0 0

  • coz...

    sama przejechalam ten szlak w wieku 14 lat i to rowniez z tym samym biurem EAGLE. i jestem bardzo zadowolona z wycieczki na ten szlak.
    nie rozumiem czemu przez to ze pare razy nie bylo miejsc w schorniskach macie pretensje do organizatora wycieczki. i czy na wycieczke 15 osobowa ludzie oczekuja 30 osobowego autokaru ?
    raczej nie ,ale najwidoczniej niektorzy sa AZ tak wymagajacy...
    jezdze z tym biurem od wielu lat i ja i moi znajomi jestesmy zadowoleni. nawet jesli zdazy sie ze nie ma miejsca na campingu/w schornisku to czy trzeba sie od razu "przyczepiac" do organizatora?

    ehhh...

    • 1 1

  • (1)

    A ja właśnie przeczytałam Pielgrzyma Paulo Coelho i tez pójdę na pielgrzymkę, tylko maluchy trochę podrosną... w tej pielgrzymce nie chodzi o wolne pokoje, czy ciepłą wodę, kto tego nie rozumie ten niech idzie jeszcze raz, samotnie..

    • 0 0

    • Kraków Camino-Fisterra-Padron rowerem 4000 km

      Camino-Fisterra-Padron rowerem 4000 km 2017 r przejechalismy to w 40 dni było różnie ale super

      • 0 0

1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

XIX Gdyński Nocny Przejazd Rowerowy z widokiem na.. (2 opinie)

(2 opinie)
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum