• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Chiny-Pakistan: Karakoram Highway

17 września 2006 (artykuł sprzed 17 lat) 
W biurze spotkała nas miła niespodzianka, dzięki której wprowadziliśmy jedną z większych korekt w wyprawie. Zrezygnowaliśmy z zakupu i sprzedaży rowerów na miejscu, gdyż przewoźnik umożliwił nam bezpłatny przelot naszego sprzętu w ramach standardowego bagażu. Odetchnęliśmy z ulgą. Dzięki temu mieliśmy pewność, że bagażniki, sakwy, części zamienne będą kompatybilne z rowerami. Bardzo wcześnie sporządziliśmy listę, którą systematycznie korygowaliśmy dopisując bądź wykreślając kolejne pozycje. Informacje czerpaliśmy z przewodnika i Internetu.

"Karakoram Highway" to droga wybudowana wspólnymi siłami przez Chiny i Pakistan. Łączy te dwa kraje umożliwiając transport lądowy. Celem naszej wyprawy stała się jej pakistańska część. Przeznczyliśmy na to pięć tygodni.

Wyprawa zaczęła się na peronie we Wrzeszczu. Pociągiem do Warszawy, dalej samolotem do Londynu i Islamabadu. Po przyjeździe na miejsce bardzo szybko okazało się, że podróżowanie w Pakistanie obfituje w codzienne, niekoniecznie przyjemne niespodzianki. Na początek po pokonaniu kilkunastokilometrowej trasy taksówką do Rawalpindi z rowerami w kartonach na dachu dotarliśmy na dworzec autobusowy. Nie dostaliśmy jednak biletów do Gilgit - stolicy Northern Areas. Powód - osunięcia ziemi w górach. Kiedy wydawało nam się, że jesteśmy sprytni i pokonaliśmy pecha kupując bilety lotnicze na dzień następny, los ukarał naszą pychę odwołując lot z powodu złej pogody. Kilka dni później okazało się, że prawdziwą przyczyną była wcześniejsza katastrofa lotnicza na tej trasie. Przebukowane bilety lotnicze sprzedaliśmy kilka godzin później po tym jak odblokowano drogę lądową i po naszym zakupie biletów na autokar. Po 17-to godzinnej podróży autobusem odpoczęliśmy w Gilgit. Hotel, w cenie 15 zł za dobę w dwuosobowym pokoju, okazał się oazą gościnności, przyjaźni (nie lubię nadużywać tego słowa), wyrozumiałości i spokoju. Dwudniową sielankę przerwał niespokojny duch -Emilia. Wybraliśmy się z samego rana na dworzec i tym razem busem przedostaliśmy się dalej do Afiyatabad (New Sost). Tam na wysokości 2700m w odległości 87 km od granicy chińskiej poskładaliśmy nasze rowery i spędziliśmy noc celem przystosowania się do wysokości. Postanowiliśmy następnego dnia zaatakować Khunjerab Pass (przełęcz), jednocześnie przejście graniczne z Chinami na wysokości 4700m.

Namówiłem kierowcę busa, który przyjechał z nami do Sost, aby zawiózł nas na przełęcz. Rzecz jasna wytargowałem dobrą cenę i już wtedy mogliśmy spokojnie czekać na początek naszej trasy rowerowej. W międzyczasie spotkaliśmy błąkającego się po miasteczku Europejczyka. Okazał się nim 48 letni rowerzysta z Paryża. Jak się okazało Christian spędził tam kilka dni z powodu złego stanu zdrowia i postanowił dalszą drogę pokonać autobusem, miał już nawet wykupiony bilet do Chin. Jednak po piętnastominutowej rozmowie z nami poszedł odsprzedać swój bilet. Wcześniej bardzo grzecznie zapytał czy może przyłączyć się do nas. Po krótkiej naradzie w języku polskim zdecydowaliśmy się na to przystać. Nie żałowaliśmy tego nigdy. Christian okazał się zrównoważonym, kulturalnym i bardzo pomocnym kompanem. Przez pierwsze, obfitujące w trudne podjazdy dni, cały czas jechał na końcu stawki dopingując mnie.



Pierwszy dzień na rowerach okazał się "plażą". 87km w dół bez jakiegokolwiek podjazdu. Przepiękne widoki w otaczającym nas dookoła Khunjerab National Park. Z początku zimno, gdzieniegdzie śnieg, z każdym kilometrem jednak coraz cieplej. Cisza, spokój, świstaki... rewelacja. Ta bajka skończyła się drugiego dnia. Odcinek 40km, ale bardzo strome podjazdy. Chyba tylko srogi wzrok Emilii i wspomniana wcześniej pomoc Christiana spowodowały, że w jakiś sprytny sposób nie "zgubiłem" roweru. Resztę dnia spędziliśmy w Passu udając się na krótki trek w okolice lodowcowego jeziora.

Następny dzień "restday" upłynął nam na treku w okolice lodowca i poszukiwaniach jeziora Borit, w którym chcieliśmy się wykąpać. Mimo, że okolica była malownicza i piękna nie byliśmy aż tak zdesperowani, aby zamoczyć się w szuwarach. Już tam zaczęły się zielone oazy z niezliczoną ilością drzew morelowych oraz wioski chwilami przypominające z wyglądu i z charakteru Hobbiton. Od następnego dnia postanowiliśmy wstawać i zaczynać jazdę wcześniej.

Trzeciego dnia, po następnych 18km trudnej drogi, zawitaliśmy w Karimabadzie. To, znajdujące się na wysokości 2438m miasto, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Słyszeliśmy wiele o gościnności mieszkańców Hunzy (region, którego stolicą jest Baltit - stara nazwa, nowa - Karimabad) i pięknie całej doliny, ale rzeczywistość okazała się powalająca, jeśli można tak opisywać superlatywy. Epicentrum gajów morelowych, przesympatyczni ludzie. Dziś nie pamiętam ile spędziliśmy tam czasu, ciągle wydaje mi się, że za mało. Z miasta wstając wcześnie rano można wybrać się na trek - na uroczą górską łąkę Ultar Meadow, na której sympatyczny człowieczek przy pomocy dwu zestawów naczyń obsługuje cztery, pięć grup turystów, co chwilę myląc się, raz gotuje, raz zmywa, raz podaje. Widok ten jest nagrodą za pokonanie stromego szlaku o różnicy wysokości wynoszącej 800m. Mało! jak opisuje przewodnik można tam podziwiać również "amfiteatr lodowców" spływających z gór. Jedną z nich jest Ultar II 7388m drugą, wyjątkowo ciekawa kształtem Lady Finger. Wracając do miasta poczułem się jak Odyseusz zwabiony pięknem bogini i uwięziony przez nią. Mało brakowało. Urzeczeni pięknem okolicy zostaliśmy niemal odcięci przez rwącą rzekę od drogi powrotnej. Na skutek słońca topiące się szybciej lodowce zasiliły rzekę, która wezbrała i zalała nasz szlak. Z grymasem na twarzy (piszczele bolały nas z zimna) przedostaliśmy się jednak dalej. W Karimabadzie podziwialiśmy fort, jak również nawiązaliśmy pierwszy kontakt ze światem wysyłając kartki i walcząc z wyjątkowo ślamazarnym Internetem. Moje pierwsze gry na Commodore 64 szybciej się wgrywały niż tam jakakolwiek strona polska.



Następnego dnia, po 59km dojechaliśmy do Minapin.W jedynym tam hotelu znajduje się wspaniały różany ogród oraz przepyszny sad. Objadałem się jabłkami, morelami i przesłodkimi morwami. Z okna pokoju roztaczał się wspaniały widok z Rakaposhi 7790m w tle.

Piąty dzień na rowerach to około 90km. Mimo, że wyjechaliśmy wcześnie południowe słońce dało się nam we znaki okrutnie. Kilkukilometrowe odcinki z dala od rzeki, która wcześniej towarzyszyła nam niemal zawsze wydawały się niekończącą się drogą przez pustynię żaru. Znajdując skrót przez krótki tunel i dwa mosty wiszące dostaliśmy się do znajomego już nam Gilgit. Tak jak wcześniej zamieszkaliśmy w hotelu Madina. Poznaliśmy tam ciekawą niemiecką parę, która przyjechała tam z domu motorami przez Iran, Turcję, Rumunię, Bułgarię itd. Dalszą ich drogą miały być Indie, Nepal, Indochiny.
Byli bardzo sympatyczni i mimo braku czasu spędziłem z nimi kilka godzin na rozmowie.



Madinę opuszczaliśmy kilka minut po czwartej rano; od tej pory zawsze wyjeżdżaliśmy tak wcześnie, zmuszało nas do tego słońce. Żegnał nas właściciel i zapraszał serdecznie na ponowne odwiedziny. Dzień wcześniej rozstaliśmy się z Christianem odlatywał do Paryża i nie mógł już dalej z nami jechać. Szkoda. Tego dnia było wyjątkowo gorąco. Końcówka, ze względu na upał, bardzo ciężka. Po 62km, szóstego dnia dojechaliśmy do Talechi - miejsca postoju.
Spotkał nas tam niemały zawód. Jedyny hotel okupowało wojsko. Zaczęliśmy się kręcić po okolicy powtarzając magiczne słowo hotel, aż w końcu właściciel sklepu 3m x 4m opróżnił swój magazyn tej samej wielkości i zaproponował nam tam nocleg. Zadowoleni wprowadziliśmy się tam, a wieczorem dostaliśmy dwa łóżka. W nocy polewaliśmy się wodą, mimo to spałem może 5 czy 10 minut. Wcześniej, w ciągu dnia nasz nowy kolega nakarmił nas pokazał budujący się hotel i przedstawił swoje wszystkie profesje. Był właścicielem sklepu, sprzedawcą, prowadził bar (w którym kucharzył trzy dania) i nauczał religii w miejscowej szkole. My nie omieszkaliśmy się przedstawić i... to był błąd. Do Emilii zgłosił się ojciec z chorym dzieckiem, a po tym to już ustawiła się kolejka. Od tej pory podawaliśmy się za nauczycieli. Mimo nieprzespanej nocy Talechi wspominam bardzo miło.



Rano obudził nas Aminjan, była czwarta, szedł modlić się przez megafon. Szybka kawa i ruszyliśmy dalej. Po 18km dojechalismy do Raikot Bridge. Stąd można się dostać do Fairy Meadow, malowniczej łąki z widokiem na Nanga Parbat. Na moście, na rozłożonych kocach spali jeszcze ludzie. Hotel był zamknięty, więc przesiedliśmy się na jeepa wraz z rowerami, z zamiarem dotarcia do Fairy Meadow. Stromo w górę, z niesamowitą ekspozycją (przepaście po kilkaset metrów), mieliśmy pokonać 15km. Samochód był niesprawny, toteż kierowca jedną ręką trzymał kierownicę a drugą zepsute drzwi. Tak wytrzymałem 9km, po których szofer wymyślił nowy patent. Jadący z nami pasażer, stojąc na zewnątrz, chwycił się dachu auta i brzuchem trzymał drzwi, przez co auto zbliżyło się jeszcze bliżej do przepaści. Tego było za wiele jak dla mnie. Pozostałe 6km powędrowałem wraz z Emilią pieszo ani myśląc o powrocie samochodem na dół. Na miejscu czekała nas kłótnia z kierowcą, nocleg w drogiej, drewnianej komórce, przepłacony posiłek, brak łazienki i setki wścibskich oczu. Czuliśmy się tam na tyle nieswojo, że zrezygnowaliśmy z treku i postanowiliśmy wrócić do KKH na następny dzień.

Rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, przenieśliśmy rowery przez strumień, wspięliśmy się na ścieżkę i ruszyliśmy na dół. Niesamowite przeżycie: 15km po skałach na hamulcu. Widoki fantastyczne. Na dole w bazie jeepów na nasz widok bili brawo. Następne 25km przejechaliśmy już po KKH docierając do Gonar Farm, gdzie miało czekać na nas kilka "resthousów". Rzeczywistość była inna, na słowo hotel ludzie rozkładali ręce. Jednak Emilii udało się dotrzeć do człowieka, który dał nam pokój z łazienką w części swojego domu. Znowu nie wyspałem się z powodu gorąca i znowu wspominamy właściciela z dużą sympatią.



Po następnych 29km dostaliśmy się do Chilas, gdzie zaplanowaliśmy odpocząć w hotelu z klimatyzacją przed następnym trudnym 63km odcinkiem do Shatial. Tylko przerwy w dostawie prądu przeszkadzały nam w błogiej labie. Okolica była ciekawa w mieście znajdował się bazar, fort, a w pobliżu rzeki na skałach podziwialiśmy rysunki z pierwszego wieku naszej ery. Tzw. petroglify wyryli ludzie wędrujący wzdłuż pradawnego Jedwabnego Szlaku łączącego Chiny z Zachodem. Śladami Marco Polo poruszaliśmy się teraz my. Shatial wyglądało ponuro, ale mimo wcześniejszych sygnałów nie przejmowaliśmy się tym. Kupiliśmy sobie pyszną zimną mirindę i rozkoszowaliśmy się nią. Jak zwykle otoczył nas tłum gapiów, ale nie był on wcale przyjazny. Padły pytania o wyznanie i zaczęły się wywody o treści religijnej. Nie mogłem się stamtąd wydostać. Na szczęście podjechali policjanci i pospiesznie opuściliśmy to miejsce. Nie zdążyliśmy nawet kupić wody na podróż. Pojechaliśmy dalej zmęczeni i zniesmaczeni powitaniem w miejscu, gdzie wcześniej chcieliśmy nocować. Nie pamiętam ile jeszcze musieliśmy przejechać tego dnia by w końcu dotrzeć do Sumer Nala. Hotel na urwistym brzegu rzeki okazał się bardzo ożywczym miejscem. Poza ogromnym i bezustannym hukiem wody nic nam tam nie przeszkadzało. Tak znaleźliśmy się w Indus Kohistan, dwustukilometrowym regionie, w którym nie raz usłyszeliśmy i zobaczyliśmy rzucane w naszym kierunku kamienie. Sprawcami były uśmiechające się przy tym dzieci.



W kolejnych dniach dotarliśmy najpierw do Dasu, potem, po 40km, do Pattan i następnych 40km do Besham. Do ostatniej miejscowości dojechaliśmy mokrzy i tak już miało być do końca naszej rowerowej podróży. Cały czas w deszczu podziwialiśmy zupełni inne już góry, okolica bardziej przypominała Kambodżę niż znane nam dotychczas Karakoram czy Himalaje. Na drodze z Besham do Batagram (58km) minęliśmy Takot Bridge - koniec Karakoram Highway. Tam też droga opuszcza Indus River i zaczyna wspinać się na przełęcz (40 km ciężkiego podjazdu), by potem opaść do Chattar Plain. Ten region to już Huzara. Mimo, że wykonaliśmy założony wcześniej plan, jechaliśmy dalej. Nawet tak ciężka droga i wizja kolejnych 50km nie zatrzymała nas w Chattar Plain, gdzie zaproponowano nam drogi nocleg w namiocie. Wykorzystując ostatnią połataną wcześniej dętkę i zapasową oponę dotarliśmy do Manshery. Tam w hotelu mogłem przekonać się jak głośno potrafi wrzeszczeć Emilia. W szafie spotkała się oko w oko z pająkiem wielkości dłoni. Mój rzut butem okazał się niecelny i dopiero wezwany personel hotelowy przy pomocy trucizny poradził sobie z intruzem.



Następnego dnia w strugach deszczu z rowerami na dachu opuściliśmy Mansherę udając się do Peshawaru, jednego z największych i ciekawszych miast w Pakistanie. Do zaplanowanego Rose Hotel trafiliśmy po zmroku, niestety nie było już wolnych pokoi. Zaczęły się więc poszukiwania. Zwiedziłem kilka miejsc, w końcu znalazłem i umówiłem się, że za kilka minut wrócę z żoną i rowerami. "No problem" usłyszałem. Za piętnaście minut staliśmy z Emi pod drzwiami. Nowy manager nie wpuścił nas z rowerami. Po dalszych poszukiwaniach trafiliśmy do takiej nory, że aż strach. Bałem się, że nocą karaluchy wyniosą mnie gdzieś i zjedzą. Jednak przeżyliśmy i bardzo wcześnie rano daliśmy dyla do Rose Hotel, gdzie na szczęście zwolniło się miejsce. Wokół nas kręcili się przewodnicy, ale udało się nam ich spławić. Poszliśmy na spacer zwiedzić różnotematyczne bazary i zobaczyć z bliska fort. To naprawdę duży fort. W trakcie, gdy delektowaliśmy się wspaniałymi koktajlami z bananów i mango zaczepił nas jeden z przechodniów. Był bardzo miły, uprzejmy i zaproponował nam wspólne zwiedzanie. Nie był tak namolny jak przewodnicy, więc zgodziliśmy się. Dał nam swój telefon i zaproponował, żeby zadzwonić w razie jakiejkolwiek potrzeby. Na drugi dzień szukaliśmy po mieście kartonów do spakowania rowerów na powrót. Po niepowodzeniach postanowiliśmy wykorzystać naszego nowego kolegę, który zgodził się ochoczo. Pojechaliśmy wspólnie taksówką do sklepu rowerowego kilkanaście kilometrów od centrum. Po drodze odwiedziliśmy targ przemytników, parking z kradzionymi samochodami (około setki), handlarzy bronią i stragany z narkotykami. Udało nam się kupić, oczywiście w sklepie rowerowym cztery kartony po dziecięcych rowerkach. Wykorzystałem je potem do zapakowania naszego sprzętu. Rowery przetrwały bez szwanku podróż do samego Gdańska.



Mając jeszcze kilka dni w zapasie zastanawialiśmy się gdzie jeszcze możemy pojechać. Do Lahore czy Chitral (stolicy Hindukuszu). Oboje byliśmy wcześniej w Indiach i Chinach, znaliśmy duże miasta, dość mieliśmy też zgiełku Peshawaru. Wybór padł na Chitral. Szesnaście godzin jazdy zatłoczonym busem przez dwie przełęcze i byliśmy na miejscu. Tam regenerowaliśmy siły myśląc o zamianie busa na samolot w drodze powrotnej. Niestety loty były anulowane ze względu na złą pogodę nad przełęczą Lowari Pass. Chitral i okolica okazały się piękne, jednym słowem nie zawiodły nas. Do Peshawaru wróciliśmy busem po drodze widząc leżącą w przepaści ciężarówkę. Spakowaliśmy rowery i udaliśmy się do Islamabadu skąd za dwa dni mieliśmy lot do Warszawy z siedmiogodzinną przesiadką w Londynie. Jeszcze tylko podróż na podłodze obok wc w pociągu relacji Warszawa-Gdańsk i byliśmy w domu.



Przejechaliśmy razem 756km ze średnią prędkością 15,9km/h, maksymalna prędkość jaką udało mi się osiągnąć (mimo krzyków Emilii) to 56km/h. Długość poszczególnych odcinków podyktowana była możliwościami, umiejscowieniem noclegów, ukształtowaniem terenu i długością dnia (4.30 - 11.00)

Chciałbym jeszcze dodać, dlaczego zdecydowałem się wystukać te kilka słów. Uważam, że jeżeli zechcemy czegoś bardzo, to w końcu osiągniemy swój cel. Od razu odpowiem na pytanie o środki finansowe. Rusz głową. Jest sponsoring, praca, wyrzeczenia w imię celu. To, że dla nas nie było to trudne nie znaczy, że TY nie dasz rady! Do roweru przymierzałem się kilka razy. Przez trzy lata bez skutku. Aż w końcu proszę!

Napisałem to po to, aby nie opowiadać ciągle tego samego znajomym. I żeby zasiać niepokój w głowach i sercach co odważniejszych. Przecież nie chodziło mi o to żeby się chwalić.

Pozdrawiam wszystkich życzliwych ludzi. Tylu ich spotkaliśmy na swojej drodze.

Tekst & foto: Przemek i Emilia Krajka

Parametry trasy

  • Region Świat
  • Długość trasy 756 km
  • Poziom trudności średni

Znajdź trasę rowerową

Opinie (26)

  • Karakoram? chyba Karakorum, poprawcie mnie jeśli się mylę :)

    gratuluję ! nie ma nic fajniejszego, niż móc zrealizować swoje marzenia...

    • 0 0

  • piękna wyprawa

    Szczególnie podsumowanie mi przypadło do gustu. Jak się chce - mozna!

    Co do wypowiedzi poprzednika: w polska języka -rum w całym innym świecie -ram. Inaczej tytuł by brzmiał Autostrada Karakorum... i nikt nie wiedziałby o co biega ;)

    • 0 0

  • dech zapiera ...
    świetna podróż ! świetana relacja ! :)

    • 0 0

  • Piękne są marzenia, ale piękniejsze są wtedy gdy udaje się je zrealizować

    Czytając Wasze wspomnienia, łezka zakręciła mi się w oku, gdyż jednym z moich niespełnionych jeszcze marzeń jest podróż do Chin.
    Moje podróże zamykały się zwykle na "horyzoncie europejskim", ale mam nadzieję że będę miał tyle odwagi by zrealizować swoje marzenia "siegając nieco dalej".
    Śledząc uważnie każdy Wasz krok wyprawy, nasunęło mi się kilka niezłych rozwiązań. To co z pewnością przydaje się podczas każdej drogi, to odrobina "spontaniczności". Podróżując to tu, to tam wiele wychodzi "na miejscu", a założony wcześniej plan zostaje zwykle urozmaicony ;-) Zakupione przewodniki nie zawsze zdają egzamin, za to bardzo opłacalny jest kontakt z tubylcami, którzy zwylke są bardziej otwarci niż byśmy sobie to wyobrażali. Kontakt ze światem realnym, to coś pieknego czego nie można słowami czy zdjęciami opisać, to trzeba zobaczyć / przeżyć osobiscie.
    Moje podróże wiele mnie nauczyły, lecz za każdym razem doświadczam czegoś nowego.

    Dla tak pięknych podróży i wspomnień warto żyć!
    Pozdrawiam i życzę odwagi w pokonywaniu kolejnych wyzwań.

    • 0 0

  • Wyprawa

    Ciekawe kiedy ktoś mi zaproponuje taką wyprawę :(

    • 0 0

  • też kiedyś tam pojadę

    zrobiliście mi tylko większego smaka:) dzięki!!!

    • 0 0

  • Podróże marzeń (1)

    Tylko pozazdrościć tak pięknej, urozmaiconej i egzotycznej podróży. Frans, skoro marzysz o Chinach na rowerze, może zorganizujemy taką podróż, zbierzemy chętnych i przede wszystkim poszukamy sponsora? Myślę, że znalazłoby się pare chętnych wariatów...:) np. ja ;d, a marzenia warto realizować!!!

    • 0 0

    • jan

      Jestem jednym z nich. Widzę tylko ze te daty sa juz trochę odlegle i juz po wyprawach ?Jestem fanem rowerowym od wjelu...lat,zjechalem samotnie kawalek Swiata i moim haslem jest powiedzenie ROWEREM NAJLEPIEJ POZNASZ SWIAT I LUDZI i to prawda- polecam tez wrotki i zapraszam do Sopotu na kapitale nowe trasy w Kamiennym Potoku ,jet ssuper!!!

      • 0 0

  • Niepokój zasiany...
    .. samozaparcie i wyprawa godna podziwu :)
    Gratulacje.

    • 0 0

  • Tak oczywiście ja mogę jechać, ale kto jeszcze?

    Jak w poprzednie wakacje szukałem chętnych na wyjazd krajowy, to wszyscy kręcili nosem. W tym roku podobnie. Ani wypad w góry, ani też Szlak Orlich Gniazd nie wyszedł. Aż w końcu wkurzyłem się, spakowałem bagaże i pojechałem samotnie. Tak jak mawiał Flash, nieraz samotne wyprawy to najlepsze rozwiązanie, jak wszyscy bliscy zawodzą. Zamiast tyle gadać, lepiej realizować. W tym roku wreszcie mi się udało ;-)

    ps. Aga, zanim jednak wyruszę w stronę Chin chciałbym jeszcze wybrać sie na północ, gdyż nie objechałem niektórych zakątków Skandynawii. Ahhh, te fiordy.

    • 0 0

  • Nietrafne poszukiwania:(

    Szukałeś wśród nieodpowiednich osób, proste...:) Pozdrawiam!

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum