• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Wyprawa do najgłębszego kanionu w Europie

Przemek Jasiński
4 lipca 2008 (artykuł sprzed 15 lat) 
aktualizacja: godz. 14:27 (4 lipca 2008)

Tara jest rzeką, która gdzieś na granicy Bośni i Czarnogóry żłobi najgłębszy kanion w Europie. Expedition to sposób na podróżowanie. Dla jednych spartański i ubogi, dla innych bardziej wyrafinowany, podczas którego nie korzystasz z biura podróży a raczej z zasobów własnej wyobraźni, starając się w miarę możliwości być samowystarczalnym. Jedynym, czego wymaga ekspedycja od jej uczestnika, to bardzo duża chęć i wola dotarcia tam gdzie chce. Dużo i mało.



Sakwy Crosso Tara Expedition z założenia miała być ciężką wyprawą. Zakładaliśmy pokonanie całej trasy z Polski do Czarnogóry rowerem. Spodziewaliśmy się, że przyjdą momenty kryzysu, kiedy wyjście z namiotu i ruszenie w dalszą drogę będzie wymagało silnej woli i charakteru. Na koncie mieliśmy kilka stu kilometrowych ultramaratonów i innych wariackich gonitw, gdzie godziny dłużyły się w nieskończoność, a doba była wiecznością. Wierzyliśmy, że sobie poradzimy. Było nas dwóch. Do udziału w wyprawie zaprosiłem tylko Bartka, który jest niezawodny. Wdrapał się na Mount Blanc, to i do Tary dojedzie. A jak on, to i ja.

Wyprawa trwała 17 dni. Ciężko opisać je wszystkie w miarę przystępnej dla czytającego formie, dlatego decyzja o takim a nie innym charakterze tej relacji. Nie podaję dat, bo ich nie notowałem, posługiwałem się odliczaniem dni do końca, gdyż właśnie czas determinował większość z naszych poczynań. Zapraszam.

Dzień Drugi (16 dni do końca)

Od początku nie idzie tak, jak byśmy tego chcieli. Wczoraj Bartek jechał tylko siłą woli. Cały blady, zlany zimnym potem ledwo jechał walcząc z nie chcącą ustąpić awarią żołądka i gorączką. Pokonane 120 km to zdecydowanie mniej niż zakładaliśmy. Budzę się w namiocie rozstawionym na zalesionym wzgórzu kilkadziesiąt metrów od szosy. Szturcham Bartka i pytam czy da radę jechać... jest lepiej. Klarujemy namiot, jemy i wyjazd. Zjeżdżam na szosę i słyszę trzask w Bartka rowerze. Kilka sekund oględzin... koniec wyprawy, wracamy do domu. Złamaliśmy hak w ramie- oczywiście niewymienny! Siadamy na skraju lasu i gapimy się w ziemię. Cisza. Sytuacja jest beznadziejna. Bart pyta, czy nie chcę jechać sam, ja bez wiary w to co mówię, odpowiadam, że zaraz coś wymyślimy. Cisza. Idą ludzie, podchodzę i pytam, czy w mieście, przez które wczoraj przejeżdżaliśmy, jest jakiś serwis rowery. W odpowiedzi słyszę, że jest niedziela i wszystko jest zamknięte. Chce mi się wyć. Czesi, z którymi rozmawiałem, podchodzą ze mną do rowerów, przedstawiam im problem. Przez chwilę się zastanawiają, po czym mówią, że nam pomogą. Godzinę później Bartek siedzi w samochodzie i jedzie po swój nowy rower. Rama, przerzutka, manetki, linki wszystko nowe. Czech okazał się cudotwórcą. Znalazł nam sprzedawcę, dwóch serwisantów i to wszystko w wolną od pracy niedzielę. Wracają po trzech godzinach. W tym czasie zastanawiałem się jak bardzo ucierpi nasz budżet i czy realizacja tytułowego celu wyprawy będzie w związku z tym realna. Nie jest źle, jesteśmy lżejsi o 53 euro, ale jedziemy w komplecie.

Dzień trzeci (15 dni do końca)

Po słabym początku i 200 km pokonanej trasy liczymy, że dziś się odbijemy od dna. W planie przejazd przez Brno i nocleg w okolicach Wiednia. Do Brna docieramy w okolicach 11:00. Drugie śniadanie i wizyta na Zamku- około 40 stopni wspinaczki z rowerem na dziedziniec i już wiem, że mam "mały" nadbagaż- jeszcze przyjdzie mi za to zapłacić. Tam pierwszy raz spotykamy kogoś, kto tak jak my zwiedza Europę na rowerze. Gość okazuje się Holendrem, który od dwóch miesięcy samotnie podróżuje po Francji, Niemczech i Austrii. Dziennie pokonuje ok. 50 km. Po kilkunastominutowej rozmowie żegnamy się, życząc nawzajem powodzenia, jak się potem okaże- nam się przydało. Zasiedzieliśmy się w Brnie, w z związku z tym znowu notujemy słaby wynik ok. 110 km... kiedy my to odrobimy?!

Wieczorami często towarzyszyła nam niska temperatura i silny wiatr. Wieczorami często towarzyszyła nam niska temperatura i silny wiatr.


Dzień szósty (11 dni do końca)

Pomału zaczyna się nerwówka. Nasz średni dzienny kilometraż wprawdzie urósł do ok. 150 km, jednak dociera do mnie, że przeszacowałem trasę. Bartek na każdym postoju opracowuje "plan naprawczy". Tak nazwałem nadanie naszej wyprawie realnych ram. Dzisiaj kontynuujemy etap węgierski. W planach mamy dojechanie w okolice miasta Varazdin w Chorwacji przekraczając po drodze dwie granice węgiersko-słoweńską i słoweńsko- chorwacką. Okolice południa, już wiemy, że burza, która nadciąga, nas nie minie. Zaczęło się, dwa silne podmuchy, kilka małych kropel i zaraz po nich nawałnica. Chowamy się do wiaty przystankowej w węgierskiej wiosce. Burza trwa ok. godziny, nasza przerwa dokładnie tyle samo. Ruszamy dalej. Najbardziej dokuczają nie podjazdy, nie wiatr, a tabliczki ustawione przy drodze przez jakiegoś sadystę. Tabliczki informują, ile kilometrów zostało jeszcze do granicy- wszystko byłoby ok. gdyby nie fakt, że są ustawione co 100 metrów! Świadomi, co oznaczają minęliśmy 460 takich tabliczek- polecamy sympatykom wizyt u psychiatry. Wieczorem przekraczamy granicę słoweńsko- chorwacką. Bartka sprawdzają, jakby był karany za przemyt, okazuje się, że wszystkiemu winne odklejające się zdjęcie w paszporcie, mnie cofają, bo nie mam równowartości 100 euro w ichnich kunach. Po kilkukrotnym tłumaczeniu, że polish money, które mam przy sobie realizują ten wymóg, opuszczamy przejście graniczne i Europę- tą z piętnastoma gwiazdkami. Pierwszy raz realizujemy w całości założona rano trasę. Śpimy jak zabici.

Wieczorne ładowanie akumulatorów- kolacja. Wieczorne ładowanie akumulatorów- kolacja.


Dzień ósmy (9 dni do końca)

Sarajewo. Jak się później okazało najdziwniejsze miasto, jakie odwiedziliśmy w trakcie całej wyprawy. Wrzucone w dolinę pomiędzy dwoma łańcuchami wzniesień. Tak wąskie, że z jednego końca miasta widać drugi i tak długie, że 30 minut jazdy non stop to za mało, by wydostać się z centrum poza miasto. Pierwsze co uderza to kontrasty. Oszklone biurowce i meczety obok siebie, pełna turystów starówka i 2 minuty od niej domy z dziurawymi dachami i powybijanymi oknami.

Szósta rano, właśnie wysiedlimy z pociągu z Zagrzebia. Myślałem, że pisząc to będę się czuł jak sportowiec złapany na dopingu. Teraz wiem, że w związku problemami na początku wyprawy i przeszacowaniem trasy, nie byłoby szans na powrót przed końcem mojego urlopu, gdybyśmy chcieli korzystać tylko z dwóch kółek. Spędziliśmy 9 godzin w pociągu, wciśnięci w przejście między wagonami, z częściami rozkręconych rowerów na nogach i głowie (chorwackie PKP nie transportuje rowerów, postanowiliśmy je więc rozkręcić i zabrać w czarnych workach jako zwykły bagaż- pozdrawiamy mało życzliwe panie z kasy międzynarodowej na dworcu centralnym w Zagrzebiu). Jest rano, a my już jesteśmy zmęczeni. Zwiedzamy miasto do południa i ruszamy w kierunku szosy prowadzącej do miast Foca gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Na początek podjazd, ale lepsze to niż zwariowane ulice Sarajewa; gdzie każdy jeździ jak chce. W okolicach czternastej atakujemy pierwszą na naszej wyprawie serpentynę. Wspinaczka idzie mozolnie, rower z całym bagażem waży ponad 30 kilogramów. Ze szczytu przełęczy, na którą wjechaliśmy widzimy ośnieżone szczyty. Jemy obiad i zaczynamy zjazd. Zjeżdżamy 2 godziny. Od jazdy w tej samej pozycji zaczynają boleć ręce i plecy. Pokonujemy pierwsze nieoświetlone tunele, które weryfikują jakość naszego przedniego oświetlenia. Momentami jest tak ciemno, że nie wiem czy jestem na dobrym pasie, czy nie jadę pod prąd. Tylko dzięki światłom samochodów z naprzeciwka wiem, że nie poruszam się w poprzek szosy. Bartek ma łatwiej, ubrany we wszystko co mieliśmy odblaskowe, jedzie z tyłu i widzi moją czerwoną lampę. Około godziny dziewiętnastej dojeżdżamy do rzeki Driny. Głęboki kanion tej rzeki doprowadzi nas jutro do granicy z Czarnogórą. Czujemy już bliskość celu naszej wyprawy. Ta bliskość okaże się jednak pozorna. Dwa następne dni zweryfikują wszystko, nasze przygotowanie fizyczne, wolę walki i upór. To będą dwa najdłuższe dni z całej wyprawy. Tego nie wiedzieliśmy. Poszliśmy spać nieświadomi.

Kanion rzeki Pivy- krajobraz zdecydowanie nieeuropejski.
Kanion rzeki Pivy- krajobraz zdecydowanie nieeuropejski.


Dzień Dziewiąty (8 dni do końca)

Wstajemy wcześnie. Energetyczne śniadanie, klarowanie obozu i już jesteśmy na trasie. Jedziemy głębokim kanionem rzeki Pivy. Od wczoraj ciągle zjeżdżamy. Jeszcze przed południem docieramy do granicy Bośni z Czarnogórą. Znowu nerwówka- Bartka postrzępiony paszport, moje złotówki- ciekawe co tym razem wymyślą... udało się, możemy jechać, jeszcze tylko most, posterunek Straży Granicznej Czarnogóry... cofają mnie, intensywnie gestykulują, krzyczą- już wiem o co chodzi. Wyjąłem aparat i chciałem zrobić Bartkowi zdjęcie, gdy przejeżdżał przez most nad rzeką, która kilkadziesiąt kilometrów stąd żłobi najgłębszy kanion Europy. Lipa, zapomniałem się, ale jakoś udaje mi się wytłumaczyć, że nie zdążyłem jeszcze wysunąć obiektywu (zdjęcia na przejściach granicznych są zabronione). Odpuszczają- możemy spadać. Zaraz za posterunkiem znak- podjazd 9%. Jechaliśmy już czternastoprocentowe podjazdy, ale jest południe, w cieniu koło 25 stopni a woda się kończy. Ciśniemy, pot kapie z nosa, łokci, oczy szczypią od soli. Zaczynają się tunele, tym razem krótsze. Dojeżdżamy do tamy, z której rozpościera się wspaniały widok na Jezioro Pivskie- największe sztuczne jezioro Czarnogóry. Tam udaje mi się wyżebrać cztery litry wody od kimającego stróża. Kolejna sekwencja tuneli i za mostem nad Komarnicą robimy przerwę. Bartek gotuje, ja walczę na ciągle osuwającej się skarpie o jakiś fajny kadr. Szacujemy siły na popołudnie i ruszamy drogą, której nie ma na naszej mapie w kierunku wsi Boricje. Jest pod górę, ostro pod górę. Upał nic nie zelżał. Dogania i zatrzymuje nas samochód. Jedyne co rozumiemy to słowo "lawina". Czarnogórcy wskazują na szczyty przed nami i mówią coś o lawinie i braku przejazdu. Obiecując, że "jedziemy tylko zobaczyć i wracamy" ruszamy dalej. Do wsi Boricje mieliśmy 18 km. Ten odcinek jechaliśmy ponad 3 godziny!!! Serpentyna bez końca, ciągle w górę, momentami prowadzimy rower. Poranne 9% wydaje się nam być płaskim odcinkiem. Oszczędzanie wody zaczyna się odbijać skurczami. Chyba dojeżdżamy do wsi, ktoś schodzi w dół i znowu wyjeżdża z tą "lawiną"!? Jedziemy dalej. W jednej z chałup dostaję wodę i absolutny zakaz wjeżdżania wyżej. Dlaczego...? -oczywiście lawina. Zaraz za wioską skończył się asfalt. Jedziemy szutrem pełnym ostrych kawałków skał. Walczymy o miejsce na drodze z kończącym popas bydłem. Obrazki rodem z Indii. Czekanie po dziesięć minut, aż stado raczy się ruszyć. Tuż przed zachodem wjeżdżamy na wyżynę. Momentalnie spada temperatura. Umęczeni podjazdami rozbijamy obóz. Bartek ma śpiwór z komfortem do minus nieskończoności- cudowne właściwości puchu, ja śpię w czapce i rękawiczkach.

Jeden z wielu podjazdów, tu każdy walczył w pojedynkę. Jeden z wielu podjazdów, tu każdy walczył w pojedynkę.


Dzień dziesiąty (7 dni do końca)

Poranek zaskakuje wysoką temperaturą. Widok nieprawdopodobny. Jesteśmy na około 1500 m n.p.m. skąd przeciwległe ściany pivskiego kanionu prezentują się imponująco. Dość o widokach, mamy zakwasy. Gdy tylko wsiedliśmy na rowery nasze uda zdawały się eksplodować. Rady jednak nie ma, trzeba jechać. To dzisiaj jest ten dzień, na który zaplanowaliśmy dotarcie do mostu Durdevica, skąd widok na Tarę zapada głęboko w pamięć. Zweryfikujemy też, co tubylcy rozumieją pod pojęciem lawina. Początek pod górę. Próby wyczarowania wody skądkolwiek kończą się niepowodzeniem. Wszystkie domki zamknięte albo opuszczone. Strumieni brak. Bartek ma pół bidonu ja może trochę więcej. Po godzinie jazdy w górę drogę zaczyna pokrywać śnieg. Z początku to tylko kilkunasto metrowe odcinki gdzie trzeba zejść z roweru i przepchnąć go przez śnieg sięgający osiek. Nim dotrzemy do tabliczki informującej, że znajdujemy się w Parku Narodowym Durmitor, proporcje śniegu do asfaltu się odwrócą. Przez pierwsze pół godziny traktujemy to jak fajną przygodę. Po godzinie przemoknięte buty i zamarzające stopy zaczęły przeszkadzać. W Durmitorze zapomnieliśmy o asfalcie. Najgorsze, jak nam się wtedy wydawało, były podejścia. Wspinaczka na 20- 30 metrowe wzniesienia trwała momentami 20 minut. Sekunda po sekundzie, mozolnie wpychaliśmy rowery na szczyt. Musieliśmy się mocno zapierać, żeby z nimi nie zjechać. Z każdym kolejnym wzniesieniem wrażenie bezkresu śnieżnej pustyni coraz bardziej przytłaczało, szczególnie, że sił ubywało. Drogę wyznaczały nam plamy asfaltu, czasami tylko jego krawędzie wystające spod śniegu. Zaczęło się trawersowanie ścian szczytów. Przednie koło drążyło koleinę, drugie pod ciężarem sakw wysuwało się z niej i staczało ustawiając cały rower w poprzek. Powrót z rowerem do poprzedniej pozycji na niestabilnym podłożu kosztowało masę energii. Po czterech godzinach walki w śniegu byliśmy wyczerpani. Wyznaczaliśmy sobie cel "do tamtej plamy na śniegu" i zrywem próbowaliśmy tam dotrzeć. Najczęściej stawaliśmy w połowie drogi z pulsem w okolicach trzeciego zakresu (około 90% maksymalnego tętna). Zgięci wpół i oparci o rower zbieraliśmy siły do następnego zrywu. Tak metr po metrze, minuta po minucie, wzniesienie po wzniesieniu. Zrezygnowaliśmy z obiadu, nasze stopy nie wytrzymałyby w takim zimnie, tyle czasu w bezruchu. Około godziny 15:30 dostrzegliśmy nasz cel - Przełęcz Dobri Do(1908m.n.p.m.), z której, jak zakładaliśmy, będzie już tylko zjazd. Wspinaczka na Dobri Do to coś nieprawdopodobnego. Gdy prowadził Bartek, zazdrościłem mu, że jest już 5 metrów bliżej celu. Prawdziwa trauma. Utrzymywaliśmy tempo 2km/h. Każdy krok na przód był nieprawdopodobnym wysiłkiem. Na trzysta metrów przed szczytem odpuszczamy. Wypinamy sakwy i na raty wnosimy wszystko na przełęcz. Na szczycie wsuwamy kolejną czekoladę- energia się przyda, bo to nie koniec walki. Z przełęczy nie da się zjeżdżać. Sprowadzamy rowery w śniegu, którego głębokość nic się nie zmieniła. To już siódma godzina targania sprzętu, zaczynam tęsknić za jazdą na rowerze. Po godzinie zejścia wreszcie na niego wsiadam. Jest pięknie. Zjazd z prędkością 45km/h trwa przez 15 minut. Rozmarzające nogi szczypią niemiłosiernie. Przed dziewiętnastą meldujemy się w Żabljaku- kurorcie pod Durmitorem. Para rowerowych podróżników z Hiszpanii i Argentyny rekomendują nam domki w okolicy zachęcając prysznicem. Mówią, że nie myli się od pięciu dni i nie mogli sobie odmówić. My nie myliśmy się od dziesięciu i po ciężkich bojach z własnym sumieniem dziękujemy im za informacje i rezygnując z prysznica ruszamy dalej w stronę Tary. Do mostu mieliśmy około 25km. W połowie drogi wychodzi mizerność dzisiejszej diety. Spaliliśmy blisko 10000 kcal a od rana tylko węglowodany proste powodujące skoki poziomu cukru we krwi. Ja mam właśnie głęboki dołek, czuję, jakbym zamiast krwi w żyłach miał powietrze. Na szczęście jest zjazd. Potwornie długi jedenastokilometrowy zjazd doprowadził nas do celu. Po pokonaniu tysiąca zakrętów tworzących niekończącą się serpentynę dotarliśmy do mostu Durdevica. To nie był normalny widok ani normalny most. Ogromne przęsła utrzymujące 370 metrową konstrukcję ponad 170 metrów nad ziemią. Most łączący ściany najgłębszego kanionu Europy. Potęga. Udało się.

Bartek i bezlitosny Durmitor. Momentami brakowało nam sił na kolejny ruch. Bartek i bezlitosny Durmitor. Momentami brakowało nam sił na kolejny ruch.


Dzień jedenasty (6 dni do końca)

Leje od rana. O wyjściu z namiotu nawet nie ma mowy. Do południa nie stanowi to dla nas specjalnego problemu. Po wczorajszym dniu te kilka godzin odpoczynku jest nam potrzebne. Po południu nic nie zapowiada, by deszcz miał się skończyć i staje się niemal pewne, że wyruszamy dzisiaj w deszczu z mokrym namiotem. O 16 nie mamy już na co czekać, pakujemy namiot i spadamy. Jeszcze kilka zdjęć rzeki i okolicy, a potem blisko dwugodzinny podjazd. Bartek ma lepszy pomysł. Właśnie złapał stopa- rozlatującą się ciężarówkę (na moje oko wczesno- powojenna konstrukcja jugosłowiańska)- i negocjuje warunki transportu. Podjazd samochodem pokonujemy w 30 minut!!! Na szczycie kierowca oświadcza nam w swoim języku, że "coś tam";) i każe wysiadać. Deszcz trochę zelżał, jednak warunki stały się fatalne. Temperatura spadła poniżej 10 stopni Celsjusza, a mżawka bardzo szybko powodowała wychłodzenie. Jedziemy jakieś 4 godziny. Rozbijamy się po ciemku na obrzeżach miasta Savnik i z rozkoszą kładziemy się w przemoczonym namiocie.

Czarnogóra- niegościnna i wymagająca. Czarnogóra- niegościnna i wymagająca.


Dzień dwunasty (5 dni do końca)

Jazda na rowerze stała się dla nas czymś oczywistym. Zbliżaliśmy się do końca drugiego tygodnia ciężkiej kolarskiej roboty. Dwa dni temu dotarliśmy do celu naszej wyprawy. Zostało "tylko" wrócić. Jechaliśmy z głowami pełnymi myśli, z niepoukładanymi jeszcze obrazami ostatnich dni. Pokonywane kilometry zdawały się być krótsze, droga jednak nie odpuszczała. Przegapiliśmy zjazd i zupełnie przypadkowo zdobywamy przełęcz, której wysokość sięga blisko 1500 m n.p.m. Rozważamy dwa scenariusze. Ja chcę cisnąć ile sił, żeby na wieczór być w Dubrowniku, Bartek chce oszczędzać siły i zwiedzanie chorwackiego kurortu planuje na ranek następnego dnia. Tego dnia jechaliśmy 12 godzin z przerwami na posiłki. Wieczorem przekraczamy granicę bośniacko-chorwacką i kierujemy się w stronę Adriatyku. Dubrownik zwiedzamy nocą. Zmuszeni zmęczeniem i późną porą nie możemy być wybredni przy wyborze miejsca na namiot. Rozbijamy się tuż przy drodze wyjazdowej z miasta, osłonięci jedynie rządkiem krzaków.

Podczas najszybszego zjazdu pokonaliśmy 11km w 12 minut. Podczas najszybszego zjazdu pokonaliśmy 11km w 12 minut.


Dzień Czternasty (3 dni do końca)

Wczoraj pokonaliśmy pierwszy z dwóch odcinków magistrali adriatyckiej. Dzisiaj zaplanowaliśmy dotrzeć do Splitu. Cały czas poruszamy się wzdłuż wybrzeża. Dopiero objazdy rozpoczynające się na wysokości miejscowości Ploce kierują nas w głąb lądu w góry. Tam upał jest nie do zniesienia. Brak wiatru i niemiłosierne podjazdy, na których koła zdawały się przyklejać do rozpuszczającego się asfaltu strasznie męczą. Objazd przez góry spowodował, że Split okazał się być nieosiągalny. Determinowani brakiem czasu staramy się ratować sytuację i łapiemy stopa. Jadę na pace wciśnięty między rowery a wielką oponę do traktora, Bartek pilnuje, żeby nigdzie mnie nie wywieziono. Po pół godzinie jazdy samochodem pora znowu użyć mięśni własnych nóg. Do Splitu zostało 50 km. Dłuży się strasznie, w Omis tabliczka informuje, że do celu zostało nam 21 km. Ostatni odcinek pokonujemy ze średnią prędkością 27 km/h. Na dworcu planujemy drogę powrotną. Mamy połączenie autokarowe z Zagrzebiem o drugiej w nocy, nie wiemy tylko czy nas zabiorą z rowerami. Wieczór poświęcamy na zwiedzanie chyba najbardziej klimatycznego miasta, jakie odwiedziliśmy podczas całej wyprawy. Wąskie uliczki i genialna wręcz architektura starówki robi na nas ogromne wrażenie. Autokar spóźnia się godzinę, ale kierowca nie ma nic przeciwko naszym rowerom. Rano mieliśmy być w Zagrzebiu.

Dzień Piętnasty (2 dni do końca)

Po kilku godzinnej podróży autokarem wysiadamy w stolicy Chorwacji. Nasza forma jest daleka od normalności, jednym słowem jesteśmy połamani. Zastygłe podczas jazdy mięsnie trudno jest rozruszać. Przez ostatnie dwa dni pokonaliśmy 290 kilometrów, co też nie pozostaje bez znaczenia dla naszego dzisiejszego samopoczucia. Sprawdzamy wszystkie możliwe połączenia z Austrią. Czasu jest bardzo mało, a na rozrzutność też nie możemy sobie już pozwolić. Po długich analizach cen, komfortu i szybkości podróżowania wybieramy znowu wariant autokarowy. Kurs między dworcem centralnym a autobusowym w Zagrzebiu robimy chyba 5 razy. Kręcimy się po mieście w oczekiwaniu na godzinę odjazdu. Wreszcie nadchodzi pora, by zacząć się zbierać. Ruszamy w kierunku miejsca, z którego odjeżdżają autokary do Wiednia. Ustawiamy się na końcu kolejki pasażerów. Przeczuwam problemy. Generalnie nie oceniam ludzi po wyglądzie, ale nasz kierowca nie wygląda na entuzjastę kolarstwa. Gdy tylko krzyżują się nasze spojrzenia uśmiecha się szyderczo i kręci głową, dając do zrozumienia, że nie mamy co liczyć na transport. Przychodzi nasza kolej. On stara się nam wmówić, że nie ma miejsca w luku bagażowym, a my jemu, że nie takimi autokarami jeździliśmy. Kierowca daje za wygraną, może nie spóźnię się z powrotem z urlopu do pracy. Jedziemy do Wiednia.

Dzień Szesnasty (przedostatni)

Wysiadamy w Wiedniu o piątej rano. Zamiast wypocząć w klimatyzowanym autokarze podróż wspominamy jak najgorzej. Odprawa paszportowa w środku nocy, trwająca 40 min mocno wyprowadziła mnie z równowagi. Jest ranek, przede mną cały dzień na rowerze, a ja już jestem potwornie zmęczony. Jedziemy do centrum. Starówka jest w remoncie, więc nie robi na nas wielkiego wrażenia, postanawiamy za to odwiedzić Muzeum Narodowe. Konsultujemy z ochroną obiektu możliwość wprowadzenia rowerów do korytarza wejściowego, na co dostajemy zgodę. Po chwili pojawiamy się z rowerami i całym sprzętem w budynku. Strażnicy, z którymi przez chwilą rozmawialiśmy zaczęli się nerwowo naradzać. Słowa "bagaże" i "rowery" po angielsku brzmią trochę podobnie i chyba to było przyczyną zamieszania. Przez chwilę staliśmy się większą atrakcją niż dzieła Rubensa wiszące na ścianach muzeum. W końcu znaleziono dla naszych rowerów zasłużone miejsce w szatni. Tego samego dnia postanowiliśmy dotrzeć do Bratysławy. 80 kilometrów pokonaliśmy w 4 godziny meldując się w słowackiej stolicy około 21. Zwiedzanie miasta potraktowaliśmy zupełnie pobieżnie, ograniczając się jedynie do zwiedzania dworca centralnego i części starego miasta. Byliśmy wykończeni, od ponad 60 godzin non stop poruszaliśmy się naprzód. Teraz mieliśmy tylko 5 godzin snu, bo o 6 rano odjeżdżał pociąg do tatrzańskiej miejscowości Poprad. Jutro mieliśmy być w Polsce, w Zakopanem, gdzie czujemy się jak w domu. Namiot rozbiliśmy na osiedlowym placu zabaw- półgodzinne poszukiwania lepszego miejsca okazały się nieskuteczne a potrzeba snu ogromna.

Wiedeń. Od blisko sześćdziesięciu godzin nieustannie poruszaliśmy się na przód. Byliśmy ogromnie zmęczeni. Wiedeń. Od blisko sześćdziesięciu godzin nieustannie poruszaliśmy się na przód. Byliśmy ogromnie zmęczeni.


Dzień siedemnasty ostatni

W pociągu do Popradu śpimy. Braki w tym temacie będziemy mieli jeszcze w trójmieście. Znając na pamięć połączenia Zakopane- Gdynia nie ryzykujemy spóźnienia i z Popradu śmigamy bezpośrednio na Łysą Polanę, stamtąd już tylko zjazd i przekraczamy Polską granicę. Wjeżdżając na Krupówki czujemy się jak zawodnicy przekraczający metę Tour de France.

Podsumowując. Nie zrealizowaliśmy wszystkich celów ekspedycji, jej trasę, ze względu na nieoczekiwane zwroty akcji, zmuszeni byliśmy wyznaczać na bieżąco. Podczas wyprawy przejechaliśmy rowerem przez dziewięć państw, odwiedzając stolice czterech z nich.

Spaliśmy w najdziwniejszych miejscach. Rozbijaliśmy namiot w czeskich lasach, na plantacji winorośli na Węgrzech, na opuszczonym czesko-austriackim przejściu granicznym, w ogrodzie chorwackiego kościółka. O wszystkim opowiedzieć się nie, dlatego przeprawa łodzią motorową przez Dunaj, impreza na którą zostaliśmy zaproszeni przez Chorwata, który tydzień po naszym spotkaniu wyruszył rowerem z Zagrzebia do Salonik oraz wiele innych wydarzeń swojego miejsca w tej relacji nie dostały.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jedną rzecz. Bohaterami tej wyprawy nie są tylko jej uczestnicy, ale także Ci, którzy wspierali ją na każdym kroku. Z tego miejsca chciałem bardzo serdecznie podziękować patronowi naszej wyprawy Firmie CROSSO, jej całemu zespołowi. Filozofia ekipy Crosso wspierania młodych podróżników, obejmowania ich swoim patronatem zasługuje na wielki szacunek.

W trakcie wyprawy Sakwy Crosso Tara Expedition pokonaliśmy ponad 1600 km na rowerze, których masa razem z sakwami przekraczała 30 kilogramów. Podczas naszej ekspedycji bywały momenty bardzo trudne, stawiające pod znakiem zapytania powodzenie całego projektu. Czasami tylko siła woli i może też szacunek dla sponsora, którego szkoda było by zawieść sprawiały, że udawało się pokonać trudności. Każdy z nas wyniósł z tej wyprawy coś innego. Każdemu z nas zostały w pamięci inne obrazy i wspomnienia, dla każdego z nas co innego będzie najważniejsze. Jednego jednak wspólnie jesteśmy pewni... Było warto.
Przemek Jasiński

Parametry trasy

  • Region Świat
  • Długość trasy 1600 km
  • Poziom trudności trudny

Znajdź trasę rowerową

Opinie (8) 1 zablokowana

  • Bałkany ponad wszystko!

    Gratuluję niezapomnianej wyprawy w piękne zakątki Europy. Nie tak dawno temu inna zgrana gromadka Gdańszczan przedzierała się z uporem polskiego roweromaniaka przez śniegi Durmitoru. Gromadce tej udało się to na tyle, że - nie tracąc ani rezonu, ani pary w płucach, ani jednego pedała nawet - dotarła aż w egzotyczne tropiki Albanii. Pozdrawiam i zapraszam do przeczytania relacji z Wyprawy Bałkany 2006 na http://rowerowarodzinka.pl/blkn_r.htm

    • 0 0

  • respect

    to zaszczyt i przywilej pracować z takim człowiekiem :)

    Przemas co nastepne? Władywostok ?

    • 0 0

  • A jak biegła trasa przez Polske do Czarnogóry

    • 0 0

  • Gratuluję odwagi !

    Bardzo interesujący opis , zawsze wyszukuje w takim przypadku informacji o ludziach i ich reakcji , kulturze osobistej i obyczajachBardzo dużo podróżuje samochodem i dla mnie są to uwagi bezcenne. Szczególnie jakość drogi i ceny noclegów i artykułów żywnościowych.pozdr

    • 0 0

  • Podziwiam

    za odwagę i determinacje i kondycję! Troszkę zazdroszczę wspaniałej przygody i woli walki.

    • 0 0

  • Kanion Rzeki Tara.......coś przepięknego!

    Podziwiam Was, że zapuściliście się rowerami w tamte rejony!
    Czarnogórcy wprawdzie nie tak uprzejmi jak Chorwaci czy Serbowie, jednak to co najbardziej kole w oczy, to fakt stanu ichnych dróg! Że Wam ramy przetrzymały do końca, to cud! Czarnogóra, to piękny kraj, a Kanion Rzeku Tary robi ogromne wrażenie, ahhh pojechałbym tam jeszcze raz.

    • 1 0

  • Podziwiam, piekna przygoda.

    • 0 0

  • home sweet home ;]

    rozumiem odliczanie dni do końca, bo sam wróciłem przedwczoraj z wyprawy do chorwacji i na stopa po portgalii z namiotem, sam odliczłem ostatni tydzień aby zjeść kanapkę z masłem i napić się herbaty z cukrem ;].
    Ta rama z osprzętem za 53 euro to chyba jakas z marketu ;>? jak Bartek na tym dojechał?
    ps. a jak Wam przypadły do gustu południowo europejskie dziury w ziemi w miejscu gdzie w południowej europie znajdują się toalety?? :)
    pozdrower

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum