• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Sudety MTB Challenge 2012, czyli etapówka dla rzeźnika

25 września 2012 (artykuł sprzed 11 lat) 

W dniach 22-27 lipca wybrałem się na swój trzeci Challenge. Po ubiegłym roku gdy dostałem solidnie w kość wydawało mi się, że trasa wyścigu jak i poziom sportowy już mnie nie zaskoczy. Nawet nie przypuszczałem jak bardzo się myliłem. Dużo mniej przepracowanych godzin, dużo mniej kilometrów, mniej startów, powodowało, że tak naprawdę obawiałem się właściwie o własną formę. W związku z tym postawiłem sobie jeden cel - ukończyć wyścig. Nieważne jak byleby dotrzeć do mety.



Dzień przed prologiem postanowiłem przejechać trasę. Niestety przez to, że padało na rower wyszedłem dopiero wieczorem i udało mi się objechać tylko jej kawałek. Było jednak wiadomo, że będzie ślisko. Niedziela, czas zacząć zabawę. Startuję jako 30 solo o 14.28 i jak co roku stawiając sobie za cel nie dać się doścignąć. 3..2..1...OGIEŃ. Cisnę ile mogę. Początek prologu jest dokładnie taki jak rok temu więc mniej więcej wiem czego się spodziewać. Już na pierwszym podjeździe doganiam pierwszego zawodnika. Sapiąc jak parowóz udało mi się go wyprzedzić. Gnam dalej ile tylko mam pary bez oszczędzania się. Trawiasty podjazd po deszczu i po przejechaniu par był nie do podjechania. Starałem się podbiec ale był tak śliski, że musiałem podchodzić bokiem prawie po krzakach. U góry znowu pełen ogień. I tu niespodzianka - trasa idzie inaczej niż rok temu. Już nie można było jechać na pamięć. Cały czas starałem się jechać równo na 100% możliwości, przy okazji doganiając kolejnych zawodników. Na metę wjechałem z czasem 38minut i 15 sekund, miejsce 32 w kategorii i 42 w open. Szału nie ma, ale nikt mnie po drodze nie minął , a poza tym byłem o 30 sekund przed -rywalem- z maratonów Tomkiem Sodowskim więc chyba tak źle nie było.

Etap krótszy niż rok temu bez podjazdu pod Zieleniec. Mogło się wydawać, że będzie łatwiejszy. Nic bardziej mylnego. Od samego startu poszło mocne tempo. Roszady, tasowania, każdy chciał jechać z przodu. Już na pierwszym asfaltowym podjeździe zaczęło się wszystko rwać. Ale tak naprawdę prawdziwa jazda zaczęła się gdy zjechaliśmy z drogi na pole. Podjazd po trawie zrobił swoje. Początek był tak interwałowy, że ciężko było wyjąć bidon. Cały czas coś się działo. Staram się utrzymać grupkę, która jedzie parę metrów przede mną. Nadganiam na takim polnym zjeździe. Nagle zakręt w lewo i-..korek. Zawodnicy stoją. Nie mam pojęcia co się dzieje. Za chwile dojeżdża reszta. Dopiero po ok. minucie coś się rusza. A wszystko przez atrakcję jako był strumień!



Wpierw był problem żeby po wybetonowanym brzegu zejść. Praktycznie zjeżdżało się na tyłku. Później był bieg z rowerem pod prąd. Początkowo woda sięgała łydek, a później do połowy ud. Kiedy wreszcie z tego wyszliśmy było mi strasznie zimno. Nogi sztywne, buty pełne wody - już wiedziałem, że będzie problem. Przez połowę trasy było mi tak zimno, że dygotałem z zimna. Nawet długie sztywne podjazdy na których brakowało mi przełożeń nie potrafiły mnie rozgrzać. Do tego było dużo błota. Jednym słowem nie było za fajnie. Od błota i trawy zapchała mi się tylna przerzutka przez co zaciągało mi na małym blacie. Przez to na podjeździe pod stok narciarski dogonił mnie Tomek. I tu znowu zaczęło się ostre ściganie. Oboje nie odpuszczaliśmy, nikt z nas nie chciał zwolnić. Zdawaliśmy sobie sprawę, że trasa do ostatniego bufetu będzie wiodła podobnie jak rok temu. Tomek momentami jechał jak szalony przez co z tyłu cierpiałem strasznie. Ale wreszcie się rozgrzałem, po części przez to, że jechaliśmy w otwartym terenie i grzało pięknie słońce. Przed ostatnim bufetem na trawie odjechałem Tomkowi na parę metrów, który zatrzymał się na bufecie. Od tego momentu jechałem sam. Sprzęt od błota strasznie zgrzytał. Co chwilę musiałem polewać napęd wodą, żeby jakoś działał. Mnie zaczęły opuszczać siły, ale starałem się jechać tak mocno jak mogłem. Na jednym z długim podjazdów zobaczyłem za sobą Tomka. Próbowałem się spiąć ale widziałem, że mnie dogania. Wręcz modliłem się o zjazd do mety. Tomek był tuż za mną. Wyjechałem na asfalt i wiedziałem, że jestem już blisko mety. Zjazd po płytach chodnikowych, wyprzedzam Duńczyka. Lekki podjazd i 2km do mety. Tomek już siedzi mi prawie na kole. Ostatni i zryw i na metę wpadam jako 22 w kategorii i 28 open z 20sekundami przewagi, łączny czas to 4:50:45. Niby etap krótszy niż rok temu, ale przez zupełnie inny początek i błoto na trasie był ciężki. Ja osobiście mam dość bo wykrzesałem z siebie 110% a tu jeszcze cztery dni.



Jak zwykle drugi etap zwany jest królewskim, a to głównie za sprawą podjazdu pod Śnieżnik, czyli jakieś 8-9 km naprawdę ostro pod górę. Do tego trzeba jeszcze doliczyć parę technicznych zjazdów i kilka mniejszych ścianek, które można wyczytać z profilu. Moje nogi po wczorajszym były ciężkie, obolałe. Walka na koniec z Tomkiem odbiła się na nich dość mocno. Bałem się, że przedobrzyłem. Ale trzeba walczyć. Start jak rok temu. Wpierw długi podjazd łąką, później lekki zjazd, po czym długi i sztywny podjazd do lasu po asfalcie, znowu lekki zjazd i atak na Śnieżnik, wpierw po asfalcie dziurawym jak ser, później po szutrze. Męczę strasznie, zupełnie mi nie idzie. Czekam tylko na zjazd przy schronisku gdzie trochę nadrobię czasu. Zjazd bardzo techniczny - wąsko, pełno kamieni i korzeni, a do tego jeszcze ślisko. Już na samym początku doganiam tych, który wyprzedzili mnie na podjeździe. Zaczynam szaleć zastanawiając się czy przypadkiem zaraz nie złapie kapcia. W momencie gdzie ścieżka zrobiła się trochę szersza zaczynam nabierać dużej prędkości i wyprzedzać zawodników jeden po drugim, łącznie około 10-12 - to było już czyste szaleństwo. Na kolejnym sztywnym podjeździe nogi jakby zaczęły się rozkręcać przez co przestaje tyle tracić. Kolejny długi zjazd i znowu przebijam się do przodu aż do kolejnego podjazdu. Zaczynam słabnąć, nogi przestają dobrze pracować - mam totalnego zgona. Walczę głównie z samym sobą, jadąc już tak aby dojechać. Nawet na zjazdach już tak mi nie idzie. Nawet cola na bufecie nie pomogła. Długi podjazd i cholernie sztywny podjazd po leśnym bruku wykańcza mnie całkiem. Nie mam w ogóle sił. Jadę tylko aby dojechać. Na wywłaszczeniu dogania mnie grupka. Jakoś się z tyłu utrzymuje do połowy ostatniego długiego podjazdu przed metą. Na samym szczycie odwracam się za siebie i widzę biały kask. To był Tomek. Przede mną był ostatni zjazd do mety i wiedziałem, że jeśli chce przyjechać przed nim muszę pojechać na maksa. Na kamienistym zjeździe, na którym były duże uskoki z korzeni dogoniłem Duńczyków i dosłownie koło nich przeleciałem - miałem wrażenie jakby stali. Tomek był cały czas kawałek za mną. Na łące rozpędziłem się do ponad 70km/h. Później wyjazd na asfalt, gdzie dogoniłem Niemca, ścinka przy rondzie, skok przez krawężnik, zjazd po schodach, szykana w lewo i udało się przyjechać przed Tomkiem o 27 sekund i przy okazji wyprzedzić Niemca. Wynik - 23 w kategorii i 29 open, czas 4:46:34. Etap naprawdę trudny, nawet bardzo, bardzo trudny szczególnie po modyfikacjach w porównaniu z poprzednim rokiem. Miałem naprawdę już dość ale myślałem, że już gorzej nie będzie i że jutro może trochę sobie odpocznę. Już niedługo miało się okazać jak bardzo się myliłem.

Na dwóch poprzednich Challengeach trzeci etap był zawsze stosunkowo łatwy. Dość szybki i krótki. Ten teoretycznie też miał taki być przynajmniej tak mi się wydawało ze względu te 57 km trasy. Co prawda w innym miasteczku była meta ale miałem nadzieję, że to nie będzie miało znaczenia. Nie popatrzyłem jednak na przewyższenia - to był olbrzymi błąd. Już na sam start mieliśmy do pokonania 11km pod górę. Nogi od samego początku miałem drętwe, nie kręciły się za dobrze. Później do tego doszło jeszcze spacerowanie z rowerem na sam szczyt i już w ogóle były drewniane. Potem wąską, pełną dziur, korzeniu i jagód drogą na szczycie dojechałem do technicznego zjazdu na, którym można było fajnie się pobawić, a przy okazji odrobić trochę strat. Na początku kolejnego podjazdu dojechał do mnie Tomek. Myślałem, że trochę mnie odpuściło. Razem jakoś zaczęło znowu nam się dobrze jechać. Im wyżej wjeżdżaliśmy tym droga robiła się coraz bardziej węższa, trudniejsza techniczna aż wreszcie przybrała formę singla. I tu zaczęła się -zabawa- gdyż praktycznie od 20 do 49 km bez przerwy jechaliśmy po cholernie interwałowym singlu. To albo było pełno korzeni, które rzucały mną we wszystkie strony, to dla odmiany jazda po tłuczniu niczym po nasypie kolejowym. Do tego dochodziły zjazdy, które nawet na chwile nie dały odpocząć oraz podbiegi. Nie wiem ile było podbiegów 10 może 15. Tomek odjechał a ja miałem totalnie dość. Nie działały mi ręce ani nogi. Takich męczarni nie przeżywałem dawno, naprawdę dawno. Miało być szybko łatwo i przyjemnie, a była rzeźnia! Nie umiem opisać jak tam było trudno. Gdy wyjechałem na chwile na asfalt ręce mnie tak bolały, że miałem problem aby otworzyć żela. Miałem nadzieję, że na Borówkowej odżyję. I rzeczywiście pod koniec jakoś się rozkręciłem i nawet wyprzedziłem grupkę, która dogoniła mnie na dole. Na zjeździe z Borówkowej już rower prowadził mnie. Zero sił aby utrzymać kierownicę na korzeniach. Na ostatnich podjazdach przed metą odpuściło mnie na tyle, że mogłem dużo nadgonić. I na niecałe 3km przed metą popełniłem błąd - zgubiłem trasę co kosztowało mnie 8minut- Na mecie zjawiłem się 10minut po Tomku, czyli 28 w kategorii i 33 open z czasem 4:48:29 - byłem cholernie wściekły ale chyba jeszcze bardziej zmęczony. Pomyślcie tylko jak ciężki musiał być etap jeśli 57km jeśli pierwsza trójka jechała 4 godziny - piekło!



Po wczorajszym dniu czułem się zniszczony, wypompowany na maksa. Poza tym w dużej części jechaliśmy nową trasą przez co mając w pamięci wczorajszy dzień zaczynałem się bać. Pierwsza część trasy do Barda była -w miarę szybka- - trochę podjazdów, trochę zjazdów, jakiś asfalt i długi szuter do Barda. Później zjazd z Drogi Krzyżowej gdzie jest naprawdę niebezpiecznie - pełno luźnych, dużych, śliskich kamieni oraz kamienne kapliczki. Nie szło za dobrze ale tragedii nie było. Ale od 25km zaczynała się zabawa - praktycznie cały czas interwał, podjazd do samej mety. W dużej mierze po trasie z ubiegłego roku. Dawałem z siebie wszystko. Na drugim bufecie czyli na 42km byłem tak zajechany, że nie widziałem mojego taty, który biegł obok mnie z bidonem. Starałem się jechać swoje, aż wreszcie mnie puściło. Zacząłem doganiać zawodników. Szarpane podjazdy, praktycznie jeden za drugim, bez odcinka płaskiego, długa wspinaczka z rowerem na plecach, to przestało mi sprawiać problemy. Na ostatnim bufecie czyli przed podjazdem pod Wielką Sowę już całkiem odżyłem. Zacząłem odrabiać straty. Na kamienistym podjeździe wyprzedziłem 3 zawodników i dojechałem do 5 osobowej grupki. Wiedziałem, że jest niedaleko do mety i jak przybiega trasa. Na zjeździe pojechałem po swojemu, wyprzedziłem Duńczyków, Hiszpanów i Rosjanina. Przede mną był ostatni, krótki podjazd, a potem techniczny zjazd po kamieniach do mety. Na podjeździe pojechałem swoje, bez zaciągania. Natomiast Hiszpanie i Rosjanin poszli w trupa. U góry wrzuciłem blat i już na początku zjazdu byłem przed nimi, przy okazji wyprzedzając jeszcze Duńczyka. Na mecie byłem 19 w kategorii i 23 open z czasem 4:53. Ale nie miejsce było dla mnie najważniejsze tylko to, że wreszcie nogi się rozkręciły i mogłem jechać swoim rytmem - szkoda tylko, że na koniec wyścigu.

Z jednej strony cieszyłem się, że to ostatni dzień bo już miałem totalnie dość, a z drugiej strony szkoda mi było bo to mimo wszystko fajna przygoda. Atmosfera przed startem jak zwykle świetna, bardziej przypominająca piknik niż typowy wyścig. Ale tylko do momentu startu. Trasa w dużej mierze była taka jak rok temu. Z wyjątkiem początku, który był typowo -golonkowy- czyli na sam start dwa sztywne, długie podjazdy po około 6 kilometrów każdy.



Od startu jechałem swoje czując, że nogi pomimo zmęczenia rozkręciły się. Dojechał do mnie Tomek, który wczoraj poniósł duże starty z powodu choroby. Dzisiaj natomiast jechał jak na pierwszym etapie. Postanowiłem się go trzymać. Jechaliśmy pierwszy podjazd razem. Później na zjeździe dogoniliśmy większą grupkę. Na małej hopce odskoczyłem do przodu. Przed drugim podjazdem jechałem z siedmioma Duńczykami z teamu HMTBK Sram. Przez moment wyglądało to jak jazda drużynowa na czas -. Na drugim podjeździe znowu dojechał do mnie Tomek. Początkowo szło nam ciężko, ale później jakoś się rozkręciliśmy i znowu jechaliśmy jak na pierwszym etapie. Ale tylko do bufetu na 20km, gdzie mu odskoczyłem. Od tego momentu do samej mety praktycznie jechałem sam. Na krętych, szutrowych zjazdach szalałem - momentami aż za bardzo przez co raz prawie wylądowałem w drzewach. Podjazdy też mi nawet wychodziły całkiem nieźle. Dwie strome ściany, po których trzeba było wnosić rower na plecach o dziwo nie zblokowały mnie. Cały czas odrabiałem - wreszcie, chyba pierwszy raz w tym sezonie jechałem swoim rytmem. Później z szutrowych, leśnych dróg wjechaliśmy na granicę gdzie był strasznie interwałowy teren - pełno małych sztywnych hopek, trawiastych dróg, korzeni i dziur - dalej przebijałem się do przodu. Od 50km gdzie był bufet trasa wiodła przez około 13km po asfalcie. Mimo to nie było lekko. Na sam początek 12procentowy, długi podjazd na których wziąłem z samochodu bidon i żele. Chciałem przed ciężką końcówką uzupełnić braki. Zacząłem jeść i pić - i to był wielki błąd, przedobrzyłem z tym. Zrobiło mi się nie dobrze, nogi przestały się kręcić i znowu zacząłem tracić. Dogoniła mnie trzy osobowa grupka, z którą dojechałem do wjazdu do lasu. Na ciężkim kamienistym podjeździe nie mogłem się rozruszać, zero mocy w nogach. Do 70km praktycznie się człapałem przez co wyprzedziło mi kilku zawodników. Na długim polnym podjeździe dopiero mnie odpuściło. Do mety było mniej więcej 10km. Jako że tamte tereny znam prawie jak ścieżki w Gdańsku postanowiłem wykrzesać z siebie resztę sił. Na podjazdach jechałem w trupa a na zjazdach robiłem co tylko mogłem. Tabliczka 3 km do mety, a z tyłu coś zaczyna mnie wozić. Złapałem gumę!



Zrobiło mi się ciepło, ciśnienie skoczyło, zacząłem cisnąc ile tylko mogłem przechylając się do przodu aby odciążyć tył. Jeszcze tylko parę hopek, zjazd po schodach i udało się, jakoś dojechałem - 21 w kategorii i 27 open z czasem 4:35:38. Nareszcie mogę napić się piwa, rozluźnić, odpocząć . Ogólnie wyścig ukończyłem na 21miejscu w kategorii i 24 open z czasem 24:32-. 1,5minuty mniej i byłbym 19 - szkoda tego 3 etapu na, którym się pogubiłem. Ale mimo wszystko jestem zadowolony. Na zakończenie była oczywiście dekoracja, pamiątkowe zdjęcie oraz bankiet z którego ciężko było wyjść -. Trzeba przyznać, że tegoroczny Challenge był naprawdę bardzo ciężki przez wyrównaną stawkę ale przede wszystkim przez mega ciężką trasę - takiej rzeźni na BCH jeszcze nie było!!! Każdemu komu udało się zdobyć koszulkę -finishera- należą się wielkie brawa. Ja wiem jedno - za rok muszę tam wrócić !

Na koniec dziękuję Rodzicom i Oli ponieważ przez całe 6 dni latali za mną po trasie z żelami i bidonami, a po etapie pomagali przygotować się do kolejnego dnia. Bez Nich nie byłoby tak łatwo. Dziękuję!

Autor relacji: Łukasz Bolius, Warbud Cycling Team

Strona organizatora: Sudety MTB Chellange

Opinie (5) ponad 20 zablokowanych

  • Tylko regularny trening czyni mistrza!

    Nie trenujesz, to odpadasz z gry w walce o dobre pozycje, taka przykra prawda.

    • 20 1

  • Piękne tereny, znam je

    i podziwiam ludzi, którzy dają radę rowerem, bo mnie na piechotę ciężko po tych trasach :)

    • 16 1

  • gratki

    brawo gratki ŁUKASZ a ludzie którzy nie mają pojęcia o czym kolega pisze nie powinni się wypowiadać wsiądzcie na rower przejedzcie choć jeden maraton a później piszcie opinie

    • 15 4

  • szacunek

    sam jeżdżę, ale nie takie dystanse i nie na wyścigi. chylę czoła. super relacja, gratuluję wyniku. największa jprzyjemnością est walka samego z sobą.

    • 13 1

  • ja też chcę !

    mam 58 lat od dwóch jeżdżę na rowerze i zaczynam się przymierzać się do "etapówki" MTB. Wiem, że nie wiem na co się piszę ale mam duże ciśnienie na jej zaliczenie.
    Autorowi gratuluje relacji i determinacji w jeździe.

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk (5 opinii)

(5 opinii)
zawody / wyścigi

Dni testowe w promotocykle chwaszczyno

dni otwarte

Rowerowy Potop AZS

659 zł
rajd / wędrówka

Znajdź trasę rowerową

Forum