• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Transcarpatia 2005, podejście pierwsze: Ola i Piotr

9 września 2005 (artykuł sprzed 18 lat) 
Niecały miesiąc przed startem okazało się, ze moja firma, sponsorująca w tym roku Ligę Bikemaraton, zgodziła się także objąć patronat nad naszym udziałem w Transcarpatii. W ten sposób zaistnieliśmy jako team "Intel Technology Poland", i z silnym postanowieniem ukończenia tego maratonu ruszyliśmy do Leska, gdzie mieliśmy zapewniony nocleg u mojej przyjaciółki Asiczki. 9 sierpnia wieczorem zjawiliśmy się w Ustrzykach, gdzie pobraliśmy pakiet startowy, oraz wysłuchaliśmy przemowy organizatora. Zapowiadane na wieczór "Pasta Party" sprowadziło się do odebrania w barowym okienku miseczki rozgotowanego makaronu z paskudnym sosem. Wróciliśmy do Leska na normalną kolację i poszliśmy spać.



20 sierpnia, I etap: Ustrzyki Dolne - Cisna.

Nastał wielki dzień, początek Transcarpatii, start z Ustrzyk Dolnych o godz. 10:00! A my o godz. 9:20 nadal znajdowaliśmy się w Lesku, biegając w panice wokół fiata sieny, którym Asiczka miała nas zabrać do Ustrzyk. Okazało się, że nasze 2 rowery i 2 wielkie plecaki po prostu się w nim nie mieszczą! W końcu upchnęliśmy rozebrane na części biki w bagażniku, domknęliśmy go za pomocą sznurka i popędziliśmy do Ustrzyk. O 9:50 byliśmy na miejscu. Niestety, ciężarówka DHL-u, która miała zbierać bagaż do 10:15 właśnie zbierała się do odjazdu! Kolejne 10 min spędziliśmy na bieganiu od ciężarówki do organizatorów i z powrotem, aż w końcu Asiczka dzięki swemu urokowi osobistemu wcisnęła oba toboły pracownikowi DHL-u, który obiecał się nimi zaopiekować. Maraton wystartował punktualnie o 10:00, w momencie kiedy my właśnie dokręcaliśmy kola do rowerów. 5 min później przejechaliśmy przez matę i popędziliśmy za niewidocznymi juz zawodnikami. Gdyby nie uczynny miejscowy kolarz w żółtej koszulce, pojechalibyśmy z rozpędu w przysłowiowe buraki, zamiast na Gromadzyń, gdyż przegapiliśmy skręt szlaku.

Po krótkim pościgu dogoniliśmy jednak cala grupę, stojącą w korku na skraju lasu. A w lesie... zaczęło się błoto. Ślizgając się na podejściu, dotarliśmy na szczyt Gromadzynia, do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie spędziliśmy bezczynnie pół godziny, czekając w kolejce na podbicie numerów startowych. Po tym postoju nastąpił szybki zjazd do Równi, gdzie przekroczyliśmy szosę i rozpoczęliśmy wspinaczkę niebieskim pieszym szlakiem na Żuków. I właśnie na tym paśmie zaczął się prawdziwy horror: błoto. W Bieszczadach padało codziennie od 3 tygodni, i ziemia w lesie zamieniła się w lepką, błotnistą melasę, zasysającą nogi i unieruchamiającą koła. Szlak prowadził stromo pod górę, a my pchaliśmy rowery niczym Syzyf swój kamień: 2 kroki w górę, jeden w dół. Potem było jeszcze bardziej stromo: wypychałam rower przed siebie, zaciskałam hamulce i podciągałam się do góry. I znowu: rower w górę, zacisnąć hamulce, podciągnąć się... W końcu wnosiliśmy oblepione błotem rowery na plecach, modląc się o to, by jak najszybciej zaczął sie zjazd. Niestety, zjazd nie przyniósł spodziewanej ulgi - błoto było tak gęste, że nie byliśmy w stanie jechać, ciągnęliśmy za sobą 2x cięższe niż zwykle rowery, z zabetonowanymi przez błoto, unieruchomionymi kołami. Jechać dawało sie praktycznie tylko w miejscach odsłoniętych, gdzie słonce i wiatr miały szanse trochę podsuszyć szlak. Ktoś mi potem powiedział, ze z pierwszych 20 km etapu, 18 przeszliśmy na piechotę...



W Polanie umyliśmy rowery w potoku, zaliczyliśmy bufet i rozpoczęliśmy wyścig z czasem - mieliśmy za sobą dopiero 1/3 trasy, a straciliśmy na nią 2/3 czasu! Na szczęście teraz były przed nami juz tylko szutry i asfalt! Wjechaliśmy mozolnie na Otryt, a potem zaczął się bez wątpienia najprzyjemniejszy odcinek trasy: zjazd stokówką wzdłuż Sanu, gdzie prędkości dochodziły do 60 km/h. Lecieliśmy jak na skrzydłach, miałam ochotę wrzeszczeć z radości, wokół mnie słońce, moje ukochane góry i pęd powietrza! Żałowałam tylko, ze nie mamy czasu na podziwianie widoków, ale czas, czas nas gonił! Kolejny podjazd na Przełęcz Szczycisko, potem zjazd, zaczynam czuć się coraz bardziej zmęczona, ale zegar tyka! Sine Wiry i znajome szutrówki, żwir pryska spod kół, tu 2 lata temu pierwszy raz w życiu jeździłam na "prawdziwym" góralu, rozwijając prędkości do 30 km/h, heheh, a teraz lepiej nie mówić... Cholera, zostało pól godziny, nie zdążymy! Ale może się uda, pędźmy, pędźmy!

Nagle przed nami jakieś zamieszanie, 2 osoby stoją na trasie, rowery leżą na ziemi.. Wypadek! Gleba na tym szutrze? O Jezu... Zatrzymaliśmy się. To była zawodniczka z jednego z mixów, Halina. Jakiś chłopak właśnie opatrzył jej rękę, wyciągamy własną apteczkę i zaczynamy zakładać jej kolejne opatrunki. Wygląda fatalnie, ubranie podarte, co chwila odkrywamy nowe rany. Ściągamy rower z trasy. Raczej nie będzie w stanie dalej jechać. Decydujemy się wezwać GOPR, niestety, nie ma zasięgu! Nadjeżdżają kolejni zawodnicy, prosimy ich o wezwanie ratowników na Sine Wiry. Dopiero teraz dotarł do nas partner Halinki, nie zorientował się w porę ze miała wypadek! Na szczęście mieliśmy ze sobą folię NRC, zawinęliśmy w nią Halinę i zostawiliśmy pod opieką partnera. Ruszyliśmy w stronę Łopienki. Jakoś odeszła mi ochota na szybką jazdę... Przed ostatnim punktem kontrolnym poświęciliśmy jeszcze 20 min na dodzwonienie się do GOPR-u, na szczęście chłopaki przed nami spisali się na medal, i śmigłowiec z ratownikami już leciał w stronę Sinych Wirów. Dojechaliśmy na metę w Cisnej o 19:04. Było mi obojętne, czy nas sklasyfikują czy nie, satysfakcja z tego, ze mogliśmy komuś pomoc była na pewno większa niż jakikolwiek wyścig.

Rozłożyliśmy swoje maty na szkolnym korytarzu, i ugotowaliśmy makaron. Oboje byliśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby jeść. Ręce mi się trzęsły, a byłam w stanie przełknąć tylko kilka łyżek. Powoli docierała do mnie okrutna prawda: Transcarpatii nie da się przejechać turystycznie! Ukończenie jej będzie potwornym, nadludzkim wręcz wysiłkiem, i nie będzie czasu na podziwianie widoków. A przed nami jeszcze 6 dni. Umyliśmy rowery i siebie w lodowatej wodzie, a potem poszliśmy spać.



21 sierpnia, II etap: Cisna - Wislok Wielki.

Spanie na korytarzu ma jedną zaletę - wstaje się wcześnie. Ale poza tym to jedno wielkie trzaskanie drzwiami, światło, łażący w te i z powrotem ludzie... Nie wyspałam się, jednym słowem. Śniadania też prawie nie zjadłam - byliśmy tak zestresowani, że ściśnięty żołądek przyjął tylko trochę kaszki. Etap zaczął się ostrym podejściem na Hon, pod wyciągiem narciarskim. Po drodze znajomi bieszczadnicy z Gdanska próbowali zdemoralizować nas piwem, ale się nie daliśmy. Zaczęliśmy kolejny dzień wpychania rowerów pod górę. Popełnione błędy żywieniowe oraz wyczerpanie z poprzedniego dnia dały o sobie znać bardzo szybko. Totalnie "odcięło nam prąd". Nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy zostaliśmy sami, na samym końcu maratonu. To straszne uczucie, i nie chodzi tu wcale o ambicję, ale o błyskawicznie siadającą psychikę i pogłębiający się brak motywacji. Pchasz zabłocony rower pod górę, przez milczący las, i zastanawiasz się po jaką cholerę tak się męczysz, skoro i tak już wszystko stracone... Udało nam się dogonić team Aglo 4, i jechaliśmy/szliśmy dalej we czwórkę, podnosząc się wzajemnie na duchu. Po minięciu pierwszego punktu kontrolnego - kiedy to sędzia właśnie zbiegał już do Cisnej, i zdziwił się bardzo, ze kogoś w ogóle jeszcze spotkał, uświadomiliśmy sobie, ze Transcarpatia nas pokonała. Teraz musieliśmy się jeszcze tylko z tym pogodzić.

O 14:30 dotarliśmy dopiero do bufetu na Przełęczy Żebrak. Bufet był już posprzątany, ale organizatorzy wystawili dla nas kilka bananów i isostarów. Nie mieliśmy już żadnych szans na zaliczenie tego etapu w wyznaczonym czasie, gdybyśmy się przy tym upierali, prawdopodobnie GOPR musiałby ściągać nas w nocy z trasy. Dowiedzieliśmy się, ze tuż przed nami parę osób też zrezygnowało z dalszego napierania czerwonym szlakiem i zjechało szutrówką do Duszatyna. Postanowiliśmy pójść w ich ślady. Dołączył do nas Mateusz z mixa "Motywacja.com" - jego partnerka, Olga, nadwyrężyła sobie kolano i wracała na metę z bufetem. Ruszyliśmy stokówką do Duszatyna. Przed nami 5 km zjazdu! Czułam ogromną ulgę, że nie muszę wpychać roweru na Chryszczatą. Wreszcie skończyła się udręka, a zaczęła przygoda! Niezaliczenie punktu kontrolnego oznaczało oczywiście dyskwalifikację, ale kto powiedział, ze musimy wracać do domu? Ktoś zabroni nam jechać dalej, aż do Zakopanego? Przecież możemy wyszukiwać sobie alternatywną trasę, taką jak ta! Pęd powietrza, odrobina adrenaliny, przepiękne widoki i przede wszystkim j a z d ana rowerze! To jest to, czego nam trzeba!



Przejechaliśmy 4 malownicze brody na Osławie i minęliśmy Duszatyn. Klamka zapadła, ominęliśmy punkt kontrolny przy Jeziorkach. Oznacza to koniec ścigania się, ale wreszcie jest czas, żeby zatrzymać się, zrobić zdjęcie, ponapawać pięknem przyrody. Zaczęły właśnie mijać nas grupki zawodników, wszyscy nieludzko zmęczeni i zabłoceni. Dojechaliśmy całą piątką do Komańczy. Mijaliśmy właśnie bar "Eden", kiedy dostrzegłam tam kilka rowerów. Zaraz, zaraz, przecież one mają numery startowe! Chwilę potem stanęliśmy naprzeciwko kilkuosobowej grupki rowerzystów siedzących za stołem. -"Czemu jesteście tacy czyści?" - "A wy czemu?". "Byliście na 3 punkcie kontrolnym?". "Nieee... a wy???". "Też nie!!!". Ogólny wybuch śmiechu i już wiedzieliśmy, ze jesteśmy wśród swoich - czyli takich jak my, zdyskwalifikowanych nieszczęśników. Nikt jednak na nieszczęśliwego nie wyglądał. Co więcej, okazało się, ze oni także wpadli na pomysł dalszego kontynuowania trasy do Zakopanego, trasą dostosowaną do swoich możliwości!

Tak oto, przy piwie i ruskich pierogach, zawiązał się w Komańczy trzon grupy, zwanej później "Parszywą Dwunastką" , w skrócie "P12". Stanowiły ją 4 dziewczyny i 3 facetów z mixów, 2 dziewczyny z teamu damskiego, i 3 facetów z rozbitych teamów męskich. Dojechaliśmy na metę w Wisłoku już wspólnie, bez zaliczania kolejnych 2 punktów kontrolnych. Mieliśmy nosa, okazało się bowiem, ze były one prawdziwą rzeźnią, z błotem po uda! Ludzie poruszali się tam z prędkością 2,5 km/h! Wieczorem sporządziliśmy oficjalna listę "outsiderów" i wręczyliśmy ją Marcinowi Rygielskiemu. Nie liczyliśmy się już w klasyfikacji wyścigu, ale mogliśmy jechać dalej, korzystając po drodze z bufetów. Postanowiliśmy, ze przy wyznaczaniu naszej trasy będziemy kierować się zasadą "mniej pchania, więcej jechania".



Szkoła w Wisloku była bardzo ładna, niestety, studnia głębinowa dostarczała wodę tylko na parter. Nie powstrzymało to jednak nikogo od korzystania z toalet, no cóż, zew natury okazał się silniejszy. Rano klapy od sedesów już się nie domykały... ;-P Zjedliśmy pyszną kolację, przywiezioną przez zonę Bogdana, jednego z członków "P12". Na wieczornej odprawie czekała nas natomiast mila niespodzianka: za pomoc udzieloną Halinie zostaliśmy z Piotrkiem publicznie uhonorowani nagrodą "fair play" - żółtymi opaskami fundacji Lance"a Armstronga. Po czymś takim nawet kolejna noc na korytarzu nie była już tak uciążliwa.

22 sierpnia, III etap: Wisłok Wielki - Krempna

Nastał kolejny piękny, słoneczny dzien. Cala nasza ekipa tryskała wręcz humorem, zniknął cały stres i napięcie, towarzyszące nam poprzedniego poranka. Wystartowaliśmy sobie na luzie na samym końcu peletonu i skręciliśmy na szosie w lewo, w stronę Moszczańca. Nie żałowaliśmy sobie chwil na podziwianie piękna natury i robienie zdjęć, co wywołało nawet zabawną sytuację: przy naszej grupie, fotografującej akurat pasące się na pobliskim wzgórzu stado wołków zatrzymał się samochód organizatora, z którego wychylił się zaniepokojony Woody: "Coś się stało??? Aaaaa, to wy..." - uśmiechnął się, machnął ręką i pojechał dalej. My też pojechaliśmy, po to tylko aby w kolejnej mijanej wiosce uciąć sobie pogawędkę z Marcinem Rygielskim i zamówić u jadącego toyotą taty Scyzoryków odpowiednią ilość kiełbasy i piwa na wieczornego grilla.



W Jaśliskach, gdzie zatrzymaliśmy się aby sfotografować cerkiew, po raz pierwszy mieliśmy okazję oglądać z bliska, jak ściga się czołówka: z wizgiem opon minął nas "pociąg pośpieszny" złożony z kilkunastu kolarzy, z Kelly"s Team na czele. Jak widać, niezaliczanie punktów kontrolnych oszczędzało nam mnóstwo czasu. Jazda szosą do Tylawy była prawdziwym odpoczynkiem po 2 dniach przedzierania się przez błoto. Widoki na góry były przepiękne, podjazdy dawały się podjeżdżać, a zjazdy były szybkie i powodowały w nas takie poczucie lekkości, że miałam wrażenie, ze u ramion wyrastają mi skrzydła. Chyba nawet wrzeszczeliśmy z radości. Oto błotne jarzmo zostało zrzucone, nie ma już stresu i napięcia, oto prawdziwa wolność!

Uśmiechy nie schodziły nam z twarzy nawet na chwilę, a już szczególnie wzbudzała w nas radość konsternacja, jaką wywoływaliśmy u mijających nas zawodników. No bo wyobraźcie sobie: oni cisną ile wlezie, walczą o miejsce w pierwszej dziesiątce, a tu nagle okazuje się, ze jakaś zbieranina turystów jest przed nimi, i jeszcze mają czas na fotografowanie cerkiewek!!! Do bufetu w Tylawie dotarliśmy pierwsi, nawet przed Kellysami, którzy skręcili na kolejny punkt kontrolny. Wzbudziło to u nas kolejny wybuch radości: wreszcie wiemy jak wygląda pełen bufet, precz z jedzeniem resztek! Zdążyliśmy wyżreć polowe arbuzów, kiedy nadjechała czołówka, wprawiając nas w lekkie osłupienie: przemknęli niczym wicher, a Mirek Bieniasz nie wziął do ust nawet kropli wody, nic. Zawinęli się wokół sędziego i już ich nie było.



Ponieważ szosa nam się znudziła, dalszą cześć trasy postanowiliśmy przejechać szlakiem sugerowanym przez organizatora: polną drogą i szutrem przez Olchowiec i Polanę. Okazało się to doskonałym posunięciem: było tam tylko trochę błota, a widoki wynagradzały każdy wysiłek. Mijaliśmy miejsca po nieistniejących już wsiach, z których zostały tylko przydrożne krzyże i kapliczki, zdziczale sady i ruiny mostów czy młynów. W Olchowcu, przy punkcie kontrolnym, obejrzeliśmy kolejną prześliczną drewnianą cerkiew, do której prowadził uroczy kamienny mostek, a kawałek dalej posunęliśmy się nawet do nadłożenia drogi, byle tylko obejrzeć oryginalną chyżę łemkowską, nadal zresztą zamieszkałą.

Do mety w Krempnej dojechaliśmy o 16:00, co było bardzo przyzwoitą godziną, jak na nasze maruderskie tempo. Natychmiast ujawniły się zalety działania zespołowego: parę osób stanęło w kolejce do karchera, inny poszli się kąpać do sąsiadującego ze szkolą schroniska. Naszej ekipie udało się też zając jedną z sal szkolnych, w porównaniu do 2 poprzednich nocy mieliśmy więc niemal luksusowe warunki. Zjedliśmy z Piotrkiem kaszę z sosem grzybowym, a wieczorem zasiedliśmy całą grupą przy kiełbaskach z grilla i piwie, ustalając plan działania na jutrzejszy etap. Zgodnie stwierdziliśmy, ze teraz dopiero Transcarpatia wygląda dokładnie tak, jak sobie wymarzyliśmy!

23 sierpnia, IV etap: Krempna - Krynica Zdrój

Zdaje się, ze czwartego dnia pogoda postanowiła przetestować naszą odporność i determinację w dotarciu do Zakopanego. Od rana padał deszcz. Nie, nie padał. Lał. Przezornie wyciągnęliśmy z plecaków kurtki i spodnie przeciwdeszczowe, nogawki i bieliznę z długim rękawem, i przełożyliśmy to do naszych podręcznych plecaczków. Wiedzieliśmy, ze przed nami jest dziś bardzo długi etap, którego w dodatku w żaden sensowny sposób nie da się skrócić - punkty kontrole lezą bowiem na najkrótszej trasie przejazdu, która i tak wynieść miała 74 km.



W momencie startu przestało padać W czasie pierwszego podjazdu zrobiło nam się gorąco, więc zaczęliśmy się rozbierać. Jechało mi się fantastycznie, dostosowaliśmy jednak tempo do najwolniejszych z naszej "Dwunastki". Na przełęczy znowu zaczęło padać, i to tak, jakby oberwała się chmura. Zatrzymaliśmy się z Piotrkiem, aby z powrotem się ubrać - pęd powietrza błyskawicznie wychładzał mokre koszulki i spodenki. Pod cienką kurtkę przeciwdeszczową założyłam bieliznę oddychającą z długim rękawem, na nogi nogawki i spodnie przeciwdeszczowe - chyba wcale nie oddychały, ale przynajmniej było mi ciepło.

Zaczęliśmy gonić resztę ekipy. Droga była dziurawa jak ser szwajcarski, kałuże mogły mieć one zarówno 1 cm, jak i 30 cm głębokości. I jak na złość, wszystkie wypełnione były gotującą się od ulewy, brunatną breją. Na zjedzie dogoniliśmy Renatę i Pawła - Renata złapała gumę. Piotrek pomagał im zmieniać dętkę. W czasie kiedy tak staliśmy, a na głowę lał nam się lodowaty deszcz, minęła nas śmieciarka. Ktoś rzucił rozmarzonym głosem: "W takiej śmieciarce, to musi być ciepło...". Reszta P12 czekała na nas pod wiatą przystanku PKS. Ulewa była taka, ze po kolejnych 2 km musiałam założyć sobie dodatkowo czapkę pod kask, gdyż spływająca po czole woda kompletnie zalewała mi oczy.



Deszcz wypłukał z nas totalnie resztki animuszu. Szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłam, ze dojedziemy do tej Krynicy.. Chyba nas zwiozą... W dodatku gdzieś z boku zaczęło grzmieć. A burzy w górach boję się jak cholera! Jednak w grupie siła, działaliśmy na siebie bardzo mobilizująco, pomagaliśmy w naprawianiu drobnych usterek, dzieliliśmy batoniki i zarażaliśmy nawzajem optymizmem. Zawsze też znalazł się ktoś, kto potrafił obrócić w żart nawet najgroźniejszą sytuację. Mówię wam, jeśli jechać rowerem w góry, to tylko z "Parszywą Dwunastką"! Gdzieś w 1/3 trasy mój tylny hamulec LX przestał odbijać, linka wisiała luźno na ramie. Trochę dal się podkręcić, ale działał z 30% mocy. Piotrkowi umarł licznik Sigma 1600, no popatrzcie, a podobno dobrze uszczelniany...

Dojechaliśmy do asfaltu w okolicy Zdyni, i wreszcie zaczęliśmy jechać szybciej. Aby nadrobić trochę czasu i oszczędzić sobie drogi, zdecydowaliśmy się ominąć bufet. Uzupełniliśmy paliwo na przydrożnej stacji benzynowej (chałka, rogaliki, soki, red bull). Przez chwilę Renata zastanawiała się, czy nie zrezygnować z dalszej trasy - nie miała długich spodni i było jej bardzo zimno. W końcu jednak zdecydowała się jechać dalej. Za Hańczową Tomek bohatersko zdecydował się oddać jej swoje wygrzane przeciwdeszczowe spodnie. ;) Już od jakiegoś czasu obserwowaliśmy wyraźnie inny charakter otaczających nas gór. Przede wszystkim, stały się dużo większe. ;) Na jednym z długich, morderczych asfaltowych podjazdów, mokry od deszczu i potu Pawel wysapał, że choćby miał się zesrać, to do Zakopanego dojedzie. Wszyscy czuliśmy to samo. Chwilę potem mijał nas powoli samochód organizatorów - uniosłam w górę kciuk: "Parszywa Dwunastka" daje radę! Jedziemy w deszczu, ale nie topniejemy!

Zrezygnowaliśmy z przedzierania się czerwonym szlakiem przez las, i wybraliśmy zamiast tego asfaltowy objazd przez Śnietnicę. Napotkany team "Damy radę" (nomen omen), który też jechał już poza klasyfikacją, przekazał nam informację uzyskaną od miejscowej kobiety, ze droga ze Śnietnicy na Czyrną, na mapie zaznaczona jako gruntowa, jest w rzeczywistości asfaltem. Postanowiliśmy zaryzykować. Deszcz przestał w końcu padać. Zostało nam do pokonania kilka wyczerpujących podjazdów, ale w porównaniu do tego, co przeżyliśmy wcześniej, była to już bulka z masłem. Chmury się podniosły, i mieliśmy okazję podziwiać wokół przepiękne panoramy Beskidu Sądeckiego. Asfalt rzeczywiście leżał w obiecanym miejscu, szybko wiec zbliżaliśmy się do Krynicy, wiedząc w dodatku ze czeka nas dziś bardzo komfortowy nocleg w pensjonacie, zarezerwowany nam przez Tomka.



Wjechaliśmy do Krynicy od północy, więc nieco inna trasą niż reszta uczestników. I bardzo dobrze, ze ominęliśmy owe niebezpieczne zakręty - mój tylny hamulec w ogóle już nie działał, a z przodu prawie skończyły się klocki. Byliśmy na mecie o 19:00, mając tego dnia na liczniku 80 km. Tak jak sądziłam, nikt z uczestników nie chciał nocować w mokrych namiotach, a do wyboru było jeszcze lodowisko... Na szczęście nas ta walka o byt nie dotyczyła, zabraliśmy zabawki i poszliśmy do pensjonatu "Aria". Gorący prysznic, czyste suche ręczniki, świeża pościel i kotłownia gdzie można rozwiesić pranie. Oraz obfita kolacja w restauracji myśliwskiej "Berło". Jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia!

Późnym wieczorem nasi mężczyźni - och, co my byśmy bez nich zrobiły! ;-) -zmienili klocki, wyczyścili linki i pancerze oraz nasmarowali łańcuchy. Bogdan z Gosią skorzystali z serwisu Ski Teamu, co kosztowało ich chyba ze 2 godziny stania w kolejce.W sumie poszliśmy spać późno, ale za to po raz pierwszy od paru dni naprawdę się wyspałam. Od tej pory postanowiliśmy w kolejnych miejscowościach również wynajmować sobie pokoje - i tak jechaliśmy już jak turyści, więc co będziemy sobie żałować...

24 sierpnia, V etap, Krynica - Krościenko

Pogoda nadal była mglista i ponura, ale przynajmniej nie padało. Dziś start maratonu nastąpił o 8 rano, fakt ten jednak z rozmysłem zlekceważyliśmy na rzecz dłuższego wylegiwania się w miękkich betach. Wstaliśmy dopiero o 7:00, tuż przed 8:00 Piotrek odeskortował taksówką na start tylko nasze bagaże. Sugerowana trasa dzisiejszego maratonu prowadziła przez dwa pasma Beskidu Sądeckiego. Po naszych doświadczeniach z czterech poprzednich dni zdawaliśmy sobie sprawę, ze przejechanie jej w jeden dzień jest dla nas kondycyjnie niewykonalne. No, ale w życiu trzeba sobie radzić, jak powiedział baca, zawiązując buta na glizdę. Po odrzuceniu pomysłu wjechania na Jaworzynę kolejką, postanowiliśmy objechać cale to pasmo dookoła asfaltem, przez Muszynę, malowniczą doliną Popradu, aż do Piwnicznej Zdroju. Wyruszyliśmy w dwóch 6-osobowych grupach, w odstępie półgodzinnym. My z Piotrkiem jechaliśmy w drugiej grupce, razem z Renatą, Beatą, Tomkiem i Pawłem. Na tym 40-kilometrowym odcinku udało nam się wykręcić całkiem niezłą średnią 26 km/h. No dobra, było płasko...



Na bufecie w Piwnicznej zjawiliśmy się więc nieco tylko spoceni, w dodatku czyści i z błyszczącymi rowerkami, wywołując tym szok u potwornie zabłoconych i zmęczonych pozostałych uczestników Transcarpatii. Na liczne pytania "Dlaczego jesteście tacy czyści?" odpowiadaliśmy: "Bo mamy błotniki". Wszystkie żarty i tak przebiła Renata, która klepiąc się kolejno w głowę i udo, odpowiedziała "Bo trzeba mieć tu, a nie tu!", przytaczając tym samym cytacik z zeszłorocznego filmu z TC. Po połączeniu się z grupą nr 1, czyli Bogdanem, Mariuszem, Justyną, Olgą, Gosią i Olkiem, "Parszywa Dwunastka" rozpoczęła mozolną wspinaczkę na Pasmo Radziejowej. Wybraliśmy podjazd przez Kosarzyska, czyli Suchą Doliną aż do Obidzy. Początkowy fragment jeszcze dal się podjechać, ale niestety, im wyżej, tym robiło się bardziej stromo. W końcu pchaliśmy rowery. Trud ten jednak opłacił nam się fantastycznymi widokami na góry, pogoda bardzo się poprawiła, przez chmury prześwitywało nawet słońce. Na szczycie zrobiliśmy sobie krótki popas, w trakcie którego burzliwymi oklaskami nagrodziliśmy mijający nas właśnie dzielny mix "Łosie w Kampinosie" który nadal utrzymywał się w klasyfikacji.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, prowadzeni przez Mariusza z mapnikiem na kierownicy. Niestety, ruszyliśmy w złym kierunku, na szczęście Tomek ocalił nas od ponownego zjazdu do Piwnicznej, chyba byśmy się z rozpaczy pocięli tam suchą bagietką... Biedny Mariusz jeszcze długo przeżywał swój błąd nawigacyjny. Dodam, że był to jego jedyny błąd w trakcie całej TC, przez cały czas Mariusz i jego mapnik prowadzili nas do celu jak po sznurku. Na Przełęczy Gromadzkiej, na skrzyżowaniu szlaków spotkaliśmy jakaś dobrze poinformowaną pieszą turystkę, która ponagliła nas słowami: "Oj, oj, bo nie zdążycie do Krościenka na 18:00!". Sugerowaną trasą na pewno byśmy nie zdążyli, ale my mieliśmy PLAN! Zaczęliśmy zjeżdżać na południe zielonym szlakiem rowerowym. To był niewątpliwie najpiękniejszy odcinek dzisiejszej trasy. Szlak był co prawda błotnisty i śliski, ale oprócz kilku bagnistych miejsc był całkiem przejezdny. Przed nami pojawiły się w końcu Pieniny! Las się skończył i stanęliśmy wszyscy oszołomieni widokiem przepięknej zielonej doliny, rozciągającej się pod nami. A potem zaczął się dłuuugi szaleńczy zjazd aż do bacówki. Droga była potwornie śliska od błota, trawa również, Bogdan, Gosia i Olga zaliczyli po glebie. W bacówce zrobiliśmy krótką przerwę na dezynfekcję zadrapań i naklejenie plastrów oraz sesję fotograficzną ze szczeniakami, a potem dalej w dół. Chłopaków ogarnęło szaleństwo i popędzili na łeb na szyję, ja niektóre odcinki sobie darowałam, nie mam w sobie tyle z kamikadze. Na szczęście obyło się bez kolejnych strat. Paweł wyhamował ślizgiem przed belką, stał tam potem i wrzeszczał do nadjeżdżających : "Hamuj, HAMUUUJ!!!".



Zatrzymaliśmy się na dole, nad potokiem na gorąco dzieląc się wrażeniami i emocjami. Tylko Renata była trochę niewyraźna - bolał ją brzuch. Justyna i Gosia, w "cywilu" chirurg i instrumentariuszka, zaoferowały natychmiast swoją fachową pomoc. A konkretnie wstrzyknięcie środka przeciwbólowego. Niestety okazało się, ze zamiast igieł mają... wenflony. To co działo się później wyglądało jak scenka z pierwszej linii frontu: zbryzgana błotem, blada Rena siedzi na kłodach drewna, a dwie równie zabłocone sanitariuszki zakładają jej wenflon, krew pod ciśnieniem tryska dookoła... Renatę brzuch przestał bolec momentalnie. Z wrażenia.... Chwilę później ruszyliśmy w dalszą drogę, przez Dolinę Białej Wody, z wyciem opon przemknęliśmy przez Szczawnicę i skierowaliśmy w stronę Krościenka. Była dopiero 16:00, a od mety dzieliło nas już tylko kilkanaście minut! I wtedy na naszej drodze stanęła ... Karczma Pienińska. Ilość jedzenia, które tam pochłonęliśmy, przebiła nawet kolację z poprzedniego dnia. I nawet serwowali tam lekarstwo na żołądek, które przywróciło właściwy kolor policzkom Renaty...

1,5 h później, najedzeni i szczęśliwi, przekroczyliśmy linię mety. Tym razem nasz przyjazd nie przeszedł niezauważony - zostaliśmy oficjalnie powitani jako "Parszywa Dwunastka", a potem nawet pani Kasia przeprowadziła z nami wywiad... powiedziałam parę słów o tym jak bardzo "parszywi", zdemoralizowani i turystyczni jesteśmy, a Tomek opowiedział skąd się wzięliśmy. Na koniec chórem wykrzyknęliśmy jeszcze parę optymistycznych haseł do mikrofonu i poszliśmy po bagaże. Tym razem wynajęliśmy pokoje w gospodarstwie agroturystycznym. Kiedy tam docieraliśmy, właśnie zaczynało padać. Ale na nas znowu czekał gorący prysznic i wygodne łóżko... Wieczorem, przy piwku, ułożyliśmy plan trasy na następny dzień i dość wcześnie poszliśmy spać.

25 sierpnia, VI etap, Krościenko - Rabka

Rzut oka na mapę wystarczał, aby stwierdzić, że sugerowana trasa, przewidziana na dzisiejszy dzień, również znacznie przekracza nasze fizyczne możliwości. Postanowiliśmy zastosować sprawdzoną taktykę z dnia poprzedniego i jedno pasmo ominąć asfaltem. Tym razem wystartowaliśmy parę minut przed peletonem. Ruszyliśmy szosą wzdłuż Dunajca. Za Tylmanową skręciliśmy w lewo, jadąc przez Ochotnicę aż do Przełęczy Knurowskiej, omijając w ten sposób cale pasmo Lubania i dość bezboleśnie zyskując wysokość. Do bufetu dojechaliśmy równocześnie z połową stawki maratonu. Na bufecie pożegnaliśmy Olgę, która zarówno kondycyjnie, jak i sprzętowo (sztywniak makro-marki "Scout"...) nie czuła się na silach podchodzić i zjeżdżać z Turbacza.

Chwilę później rozpoczęliśmy podjazd, gęsto przetykany podchodzeniem. W niektórych miejscach potok wyżłobił w ścieżce głęboką rynnę, która bardzo utrudniała pchanie. Niektórzy jednak tam podjeżdżali... Po jednym ze szczególnie stromych podejść, gdzie nieśliśmy rowery na plecach, uwaliliśmy się gromadnie w jagodach, aby odsapnąć i zjeść małe co nieco: a to kanapkę zawiniętą w taśmę klejącą, a to bułkę z kabanoskiem, a to czekoladę... Widok naszej beztroskiej gromadki tak szokował nieszczęsnych "ścigaczy", ze wielu z nich aż zwalniało aby się na nas pogapić, jeden niemal wpadł na drzewo. Niestety, wszyscy tak się spieszyli, ze tylko jedna osoba poczęstowała się czekoladą! Byliśmy za to świadkami zabawnej scenki, kiedy po minięciu nas jeden z zawodników zaczął strofować drugiego: "K...mac! Turyści! Przed nami! Po 30 kilometrach!!! A mówiłem ci o tym asfalcie!!!".

Na zmianę jechaliśmy i pchaliśmy rowery, az do zjazdu na Długą Halę, gdzie naszym oczom ukazało się ogromne stado owiec. "Zobaczcie! Całkiem jak na Transcarpatii!". Hehe. Oczywiście zrobiliśmy tu sobie małą sesje fotograficzną. Potem jeszcze znowu trochę pchania, i w końcu stanęliśmy pod Turbaczem. Teraz miał się zacząć zjazd... Piotrek z Pawłem ruszyli do przodu, za nimi Mariusz, a potem ja, kierując się na żółtą plamę mariuszowego plecaka. Najpierw zjeżdżaliśmy przez jeziora błota, potem przez strumienie błota, a potem przez koleiny wypełnione błotem. Chyba ze 2 razy na jakiejś dziurze dobiłam amora, zaliczyłam też glebę na jakimś korzeniu, ale pędziłam dalej. Szlak zaczął w końcu prowadzić korytem kamienistego strumienia, którym płynęło.... tak, zgadliście! Błoto! Na szczęście miało inną konsystencje niż to bieszczadzkie i bardzo ładnie się rozchlapywało. Przyznaje, ze w kilku miejscach, kiedy kierownica prawie wyrwała mi się z rąk, a tylne kolo odbijało się od kamieni niczym kula bilardowa, wymiękłam i sprowadzałam. Mam jeszcze w życiu parę innych rzeczy do zrobienia niż zjazd z Turbacza...

W końcu dojechaliśmy z Mariuszem do miejsca, gdzie czekali na nas Piotrek z Pawłem. W oczach Piotrka błyszczał ten charakterystyczny blask, świadczący ze jest w swoim żywiole... czekali na nas już z 15 minut! Potem kolejny kwadrans czekaliśmy, az dotrze do nas reszta ekipy - dziewczyny zjeżdżały/ schodziły powoli, w asyście Tomka, Bogdana i Olka. Znowu ruszyliśmy w dół, az do schroniska na Starych Wierchach. Tym razem czekaliśmy na Gosie, Tomka i Renatę jeszcze dłużej - okazało się, ze Gosia, po upadku sprzed 2 dni, ma problemy z opieraniem ciężaru ciała na jednej nodze, i w ogóle ogólny kryzys. Ciężko jej się szło, a zjeżdżało - jeszcze trudniej. Gosia zaproponowała, żebyśmy jechali dalej - a ona z Renatą sobie jakoś dotrze do Rabki... Odrzuciliśmy ten pomysł z miejsca, decydując się dotrzeć na metę później, ale za to w komplecie. Na szczęście przed nami był już tylko jeden podjazd, a potem już łatwiejszy, w porównaniu do poprzedniego, zjazd do Rabki. W systemie: zjazd - czekanie -zjazd - z buta-czekanie - dotarliśmy do 5 punktu kontrolnego, skąd już szybko i przyjemnie dojechaliśmy do miejsca tuż przed metą. Niestety, metę już zwinięto, o czym poinformował nas miły pan z kamerą. Nic dziwnego, była już 19:00... Nic to, ważne ze dotarliśmy cało, zdrowo i wszyscy razem! I ze znowu udało nam się pokonać tak trudny etap!



Do naszej gromady dojechał właśnie facet z ostatniego punktu kontrolnego, pod jego przewodnictwem podążyliśmy więc na boisko, gdzie rozbite było miasteczko TC. Postanowiliśmy zaczekać do odprawy, a potem zamówić busa, który przewiezie nasze bagaże na miejsce noclegu. W międzyczasie udałam się razem z Piotrkiem na pakietową kolacyjkę - Bogdan użyczył nam identyfikatorów swojego syna Wiktora oraz kolegi Marka, których choroba oraz defekt sprzętu zupełnie wykluczyły z udziału w wyścigu, i to prawie na samym początku. Kolacja serwowana była w przystadionowym barze. Zupa była nawet niezła, ale makaron... fuuuuj. Rozgotowana breja z jakimś nieciekawie pachnącym mięsnym wkładem. Powąchałam i odsunęłam. Piotrek zjadł swoją porcję bez wąchania, ale i bez apetytu, Bogdan natomiast posypał swoją cukrem, twierdząc, ze teraz jest znacznie lepsza. Za to drożdżówka była bardzo smaczna. Na odprawie spotkała nas niesamowita niespodzianka. Organizator zaprosił nas na podium! Całą "Parszywą Dwunastkę"! Dostaliśmy oklaski, za to, ze mimo zdyskwalifikowania - dalej, na miarę swoich możliwości, uparcie brniemy do przodu.

Powiem szczerze, ze byliśmy bardzo zdumieni takim obrotem sprawy. Chcąc -nie chcąc staliśmy się czymś w rodzaju maskotki Transcarpatii! Zastanawialiśmy się nad tym później, i doszliśmy do wniosku ze to dlatego, ze jesteśmy chyba jednymi uczestnikami, po których widać, ze dobrze się bawią. Byliśmy po prostu medialni. A my naprawdę, od chwili kiedy nas zdyskwalifikowano, świetnie się bawiliśmy! I co więcej, czerpaliśmy przyjemność z każdej minuty, nawet wtedy kiedy wpychaliśmy te rowery piechotą na Turbacz.... Bo my, tak naprawdę, nic już nie musieliśmy! Jechaliśmy wyłącznie dla przygody i pięknych widoków. A tak przecież reklamuje się TC: jako fantastyczna przygoda i "epicka" wyprawa.

Po odprawie wepchnęliśmy bagaże do busa, a sami pojechaliśmy za nim na rowerach. Tym razem nasza "rezerwacja w ciemno" okazała się pensjonatem Państwowego Funduszu Wczasów Pracowniczych, z wyposażeniem z głębokiego PRL-u. Ale było co trzeba: szlauch do mycia rowerów, gorący prysznic i łóżeczko. Posiedzieliśmy do późna, rozmawiając - to był już ostatni wieczór wspólnego planowania kolejnego etapu...



26 sierpnia, VII etap, Rabka - Zakopane
Rozpoczęliśmy dzień od odbioru koszulki TC - niestety, na swój rozmiar Piotrek musi zaczekać - oraz od pakietowego śniadanka: łyżka jajecznicy, 2 plastry sera i 3 plastry wędliny, kawałek masła, dżem. Ja się najadłam, ale Piotrek nie bardzo - dopchał się z nieszczęśliwą miną suchym chlebem z dżemem i ruszyliśmy na start. Tym razem nasza ekipa wystartowała równocześnie z wszystkimi uczestnikami, nie odmawiając sobie przyjemności wzięcia udziału w honorowym przejeździe z Rabki do Raby Wyżnej. Rozciągnięty wąż rowerzystów, oglądany z samego końca, na zjazdach i podjazdach prezentował się barwnie i imponująco.

Tuz przed startem ostrym nasza dwunastka oddzieliła się od peletonu i skierowała w stronę Bielanki. Gesty ruch na tej trasie szybko skłonił nas do jej zmiany - odbiliśmy na Sieniawę. Niestety, Bogdan z Olkiem tak się zapędzili, że pojechali dalej prosto - nie mogliśmy się do nich dodzwonić, nie było zasięgu. Mariusz pojechał więc za nimi, umówiliśmy się, ze połączymy nasze siły na bufecie. Oj, nie śpieszyło nam się tego dnia na metę... Nad nami błękitne niebo, słońce, wokół góry, a każde depnięcie na pedały nieuchronnie zbliżało nas do końca przygody. Zatrzymaliśmy się w przydrożnym sklepie na lody, usiedliśmy na ławeczce, grzejąc się w słońcu. Chwilo trwaj! Po jakiś 20 minutach ruszyliśmy jednak dalej. W pewnej chwili, na szczycie kolejnego podjazdu, naszym oczom ukazał się poszarpany łańcuch Tatr! Cel, do którego dążyliśmy wytrwale od tygodnia!

Na bufet dotarliśmy razem z ogonem maratonu. Nikt się już nie spieszył. Chłopaki z P12 czekali na nas w cieniu pod krzaczkiem. Po ostatnim posiłku na bufecie i uzupełnieniu wody, ruszyliśmy na ostatni etap naszej wyprawy. Mimo, ze prowadził on wyłącznie po wygodnych asfaltach i szutrach, wcale nie okazał się taki lawy. Byliśmy już bardzo wyczerpani fizycznie całym tym tygodniowym wysiłkiem. Tyłki nie mogły znaleźć sobie miejsca na siodełku - Olek stwierdził nawet, ze gdyby TC potrwała dzień dłużej, musiałby sobie chyba chirurgicznie usuwać siodełko z tyłka. Dłonie drętwiały. A nogi... za każdym razem, kiedy po najkrótszym nawet postoju naciskałam na pedały, w mięśniach ud rozlewała się fala tępego, obezwładniającego bólu. Jeszcze tylko ten podjazd, jeszcze tylko kawałek, Tatry są coraz bliżej... Piotrkowi w pewnym momencie zupełnie "odcięło prąd" - wczorajsza mizerna kolacja i dzisiejsze małe śniadanie sprawiły, że nie miał zupełne energii na pedałowanie. Wepchnęliśmy w niego kilka batoników i guaranę, dzięki czemu nabrał chociaż tyle sil, że mogliśmy wlec się dalej.

Postanowiliśmy dostać się na metę najkrótszą trasą, przejechaliśmy wiec przez miejscowość Ząb i czerwonym szlakiem wjechaliśmy na pasmo Gubałówki od wschodu. Przedzierając się z rowerem przez dziki tłum turystów i patrząc na ten kalejdoskop ludzi, koni, balonów, quadów, karuzeli, wełnianych skarpet i tanich świecidełek zastanawiam się, jak, na miłość boską, można dobrowolnie wybrać się na urlop w takie miejsce. Chyba wolę błoto... Dotarliśmy do ostatniego punktu kontrolnego, teraz czekał nas już tylko zjazd z Gubałówki, pod wyciągiem. Zjazd bardzo niebezpieczny, bo stok pocięty był w poprzek kanałami odwadniającymi. Jakoś nikt z nas nie miał ani energii na szaleństwa, ani ochoty na rozwalenie sobie głowy tuz przed metą. Częściowo sprowadziliśmy rowery, zjechaliśmy dopiero z polowy stoku. W pewnym momencie Tomek, który na swoim fulu z tarczówkami za bardzo się rozbrykał, wbił się przednim kołem w koleinę i pięknym łukiem poszybował nad kierownicą, za co jeszcze dostał OPR od Beaty. Kobiety potrafią być bezwzględne. ;) Na szczęście nie zdążył się rozpędzić i nic mu się nie stało.

META! Przemknęłam pod łukiem i rozejrzałam wokół. Daliśmy rade! Dojechaliśmy! Każdy z nas czul się niczym zwycięzca. Zimne piwo, wzniesione w toaście, smakowało tak, jak chyba żadne przez ostatni tydzień. Wieczorem cala "Parszywa Dwunastka" zebrała się na pożegnalnym bankiecie TransCarpatii. Wspominałam już o zaletach pracy zespołowej? Każdy przyniósł cos, co udało mu się upolować przy szwedzkim stole, Bogdan dokupił piwa, i do pozna siedzieliśmy, gadając, śmiejąc się, i obżerając całkiem niesportowo kaszanką, kiełbasą, bigosem i chlebem ze smalcem. Myślę, że jeszcze się kiedyś spotkamy na jakiejś wspólnej rowerowej wyprawie...

Podsumowanie

Ktoś może zapyta, dlaczego taka banda amatorów wybrała się na Transcarpatię? Dlaczego nie zadali sobie wcześniej trudu, aby spojrzeć na mapę? Odpowiedz brzmi: zadali. Ale każdy z nas dal zasugerować się obrazem, jaki wyłaniał się z filmu czy tez z relacji z poprzedniej edycji: ze TC to przede wszystkim przygoda, wspaniała wyprawa, w której niemal każdy może wziąć udział, gdzie jest ogromna swoboda w wyborze przebiegu trasy, gdzie ludzie, którzy pragną się ścigać - mogą się ścigać, a reszta może jechać sobie turystycznie, podziwiając widoki i robiąc zdjęcia. Może wyciągnęliśmy błędne wnioski. Ale dziwnym trafem wszyscy wyciągnęliśmy takie same... Owszem, TC to wspaniała przygoda i wspaniała wyprawa. Ale prawda jest taka: jeśli chcecie się zmieścić w klasyfikacji, to nie ma zbyt wiele czasu na zachwyty nad pięknem przyrody. Jest za to, za przeproszeniem, prawdziwy zap*****l. Aby TC zaliczyć, trzeba mieć naprawdę żelazną kondycję. "Parszywa Dwunastka" nie składała się wcale z grupki niedzielnych, bulwarowych turystów. Braliśmy udział w maratonach, wielodniowych wyprawach. Sama wystartowałam w lipcu w maratonie w Gdańsku, plasując się w środku stawki kobiet w kategorii open na małym dystansie. Niestety, to nie wystarczyło...

Podczas TC przejechaliśmy niemal 450 km. I chociaż dojechaliśmy do mety poza klasyfikacją, byliśmy - jesteśmy!!! z siebie bardzo dumni. Ze 150 teamów rozpoczynających ten morderczy maraton, na mecie sklasyfikowano około 100. Wielu ze zdyskwalifikowanych zrezygnowało z dalszej jazdy. Wielu nie przetrwało nawet pierwszego etapu. Co z tego, ze nie zajęliśmy żadnego miejsca w klasyfikacji! Dojechaliśmy do Zakopanego! Przejechaliśmy 450 km po najpiękniejszych górskich zakątkach! I to w jakim towarzystwie! Poznaliśmy fantastycznych ludzi, nawiązaliśmy przyjaźnie, i świetnie się bawiliśmy. No i w sumie dyplomy, które dostaliśmy "Za dojechanie do mety pomimo wszelkich przeciwności losu" wyglądają co najmniej równie dobrze jak takie "Za zajęcie XX-tego miejsca"... ;)

Tekst: Aleksandra Kaminska
Team "Intel Technology Poland" w składzie: Piotr Nowakowski, Aleksandra Kamińska

PS. Bardzo dziękujemy firmie Intel, za wspierania kolarstwa zarówno w wydaniu profesjonalnym, jak i amatorskim!

Opinie (18)

  • Swietnie, Ola!

    ... jak zwykle zreszta :))

    • 0 0

  • tak było

    nic ując, a moge co nieco dodać - tak było.
    Były różne chwile, prawie heroizmu kiedy Gosia nie miala hamulców i hamowała na zjazdach nogą, zwątpienia po awariach na pierwszym etapie i braku części, epicka przygoda gdy pokonywlismy wspólnie jako P-12 piekne goskie trasy;
    dojechalismy - dzieki determinacji, szczęsciu i przede wszystkim wspólnemu działaniu
    W P-12 SILA.
    Tylko uważajcie na motyle....

    • 0 0

  • Brawo Ola!!!

    Gratuluję wytrwałości ,sił, poczucia humoru,umiejętności patrzenia na góry, samozaparcia no i pomysłu...pewnie dlatego tak lubimy z Wami wyjeżdżać...:)))

    • 0 0

  • Pozdrowienia dla całej brygady P-12...

    ...a zwłaszcza jej trójmiejskiej części. Gratuluję samozaparcia. Do zobaczenia w przyszłym roku na beskidzkich szlakach.

    • 0 0

  • Nic ujac

    dodam tylko, ze decydowanie lepiej jechalo sie w Carpatii niz w Transie ;)

    • 0 0

  • małe sprostowanie

    Barwnie opisane, czyta się z zaciekawieniem i marzy, żeby też spróbować swoichj sił:) szczerze podziwiam, gratuluję i zazdroszczę;) to spory wyczyn, szczególnie kiedy się jest w pierwszym dniu dyskwalifikowanym;) tylko małe sprostowanie... moja brzydzsza połówka jechała w tym wyścigu i byla klasyfikowana do końca, choć uplasowała się raczej w pierwszej sześcdziesiątce niż dziesiątce, zaliczała wszystkie punkty kontrolne i musiała liczyć się z czasem. Niemniej jedak radość z Wyprawy miała równie wielką jak uczestnicy P-12 a " ten charakterystyczny blask w oczach świadczący ze jest w swoim żywiole" nie zniknął do dnia dzisiejszego intensyfikując się na samo tylko wspomnienie....
    Pozdrawiam serdecznie

    • 0 0

  • Oluś moja! prawie się poryczałam :)

    Jejusiu, tak było bosko... To wszystko święto prowda! Było cudnie i wesoło, z P12 pojechałabym wszędzie - murowana uciecha.
    Szkoda ze Ola zapomniała iż w dodze na Turbacz wcinając okoliczne jagodowe borówki, natknęliśmy sie na nowy gatunek rowerożernych motyli, które notorycznie zabierały sie za ramy naszych metalowych rumaków.
    Tak więc UWAJCIE NA MOTYLE!
    Buziaki dla Parszywców i do zobaczenia! Zapraszamy P12 na zakończenie sezonu do nas do Wawki!

    • 0 0

  • P 12 Rules

    Czasami Wam zazdrościłem (nawet często). PIerwszy raz na III etapie, kiedy po wypadzie na Słowację grzaliśmy pełnym ogniem, żeby ratować cenne minuty i pierwszą 10 w generalce. Koniec końców 10 obroniliśmy, ale kiedy będę miał czas, żeby się naoglądać Bieszczadów i innych Beskidów

    pozdrawiam

    • 0 0

  • Gratulacje

    Gratuluje wytrwałości w dążeniu do wytyczonego celu BRAWO :D :D

    Pozdrawiam serdecznie
    Tacoo Speed Bike Team

    • 0 0

  • Dzięki za relację

    Bardzo miło się ją czytało. Super, że jechaliście do końca. P12 widziała więcej niż wielu uczestników. Tego wam zazdroszczę i pozdrawiam

    • 0 0

1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

MH Automatyka MTB Pomerania Maraton - Kwidzyn - Miłosna (1 opinia)

(1 opinia)
80 - 115 zł
zawody / wyścigi

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk

zawody / wyścigi

Cross Duathlon Gdańsk

89 zł
bieg, zawody / wyścigi

Znajdź trasę rowerową

Forum