• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Transcarpatia 2005, podejście drugie: Szymon i Leszek

9 września 2005 (artykuł sprzed 18 lat) 
Tak rozpoczęła się moja TransCarpatia 2005. Spotkać miałem się z Leszkiem Pachulskim - moim team-partnerem, który w Ustrzykach pojawił się już poprzedniego dnia, wraz z kilkoma innymi osobami z 3C i Warszawy (Sławek Slash Szymków, Leszek Rogowski - ekipa One Sekunda, Łukasz Łuki Marks, Piotr Czapski - Piotrek i Łukasz). Nasza ekipa nosiła całkiem przypadkową nazwę Jedna Sekunda, której autorem był zresztą Slash. Dla niewtajemniczonych: TC polegała na współzawodnictwie pomiędzy dwuosobowymi drużynami. Na starcie stawiło się ich 150 (jak łatwo policzyć, było zatem 300 uczestników), głównie z Polski, ale były również teamy z Niemiec, Czech, Austrii, Belgii, a nawet USA. Wyścig liczył siedem etapów z Ustrzyk Dolnych do Zakopanego z elementami maratonu MTB i orientacji. Polegało to na tym, iż od organizatora otrzymywaliśmy mapy (1:50000 lub 1:60000) z oznaczonymi startem i metą, z reguły pięcioma (czasem sześcioma) punktami kontrolnymi pomiędzy oraz z sugerowaną trasą, która w żaden sposób nie była oznaczona w terenie. Uczestnicy mieli pełną swobodę wyboru, czy skorzystają z podpowiedzi organizatora, czy wybiorą każdy inny wariant, prowadzący ich jak najszybciej do celu. Z reguły wariant sugerowany był jednocześnie najkrótszy, ale i najbardziej górski - czyli prowadził grzbietami, w znakomitej większości pieszymi szlakami turystycznymi, nie omijając wszelkich przeszkód terenowych. Było to spowodowane także i tym, iż punkty kontrolne lokalizowane były w miejscach jak najtrudniej dostępnych - a więc na szczytach lub przełęczach, aby zapobiec zbytniemu wykorzystywaniu asfaltów (w końcu miał to być to wyścig górski!). Czasem trasa sugerowana się sprawdzała, czasem jednak korzystniej było zjechać z punktu na sam dół jakimś bardzo stromym szlakiem, objechać najtrudniejszy odcinek grzbietowy szutrem lub nawet asfaltem, ogromnie nadkładając drogi i wysokości, a później ponownie podjechać na grzbiet. Niekiedy okazywało się wręcz, że wybór trasy sugerowanej to największy błąd logistyczny, jaki można było popełnić (czego doświadczyliśmy na własnej skórze). Uprzedzając trochę relację - w trakcie wyścigu wyjaśniło się również, dlaczego wyścig był rozgrywany pomiędzy zespołami dwuosobowymi, a nie indywidualnymi zawodnikami.
Na razie jednak - let"s the race begin!

Etap I Ustrzyki Dolne - Cisna: "Żegnaj, cywilizacjo!"

Po lekkim odświeżeniu się po podróży, śniadaniu i wbiciu się z kolarski strój (w tym w dziewiczą czarną koszulkę teamową SK) oraz przekazaniu bagażu organizatorowi, rozpoczęło się odliczanie przed startem ze wszystkimi temu towarzyszącymi czynnościami: logowaniem chipów, krążeniem w kółko (niby-rozgrzewka), wymienianiem powitań z innymi bikerami, poznanymi wcześniej na maratonach. Wcześniej jeszcze dokładnie obejrzeliśmy mapę - ale tym razem wariant sugerowany wydawał się najbardziej optymalny. Dzielił się on na dwie połowy. Pierwsza, bardzo górska, bo prowadząca ledwo widocznymi ścieżkami niebieskiego szlaku pieszego, przecinała pasma Równi (Gromadzyń, 654 m.n.p.m.), Żukowa (ponad 700 m.n.p.m.) i Stożka/Labisza (686 m.n.p.m.), po to, aby łagodnym zjazdem z kapitalnym widokiem na południową część Bieszczadów i Jezioro Solińskie zejść w dolinę Czarnego. Druga, poprowadzona szutrowymi drogami leśnymi, również nie szczędzącymi nam wrażeń (zwłaszcza na zjazdach), wspinała się na Otryt pod Hulskim (846 m.n.p.m.), spadała w dolinę Sanu w okolicach rezerwatu Krywe, aby następnie go przekroczyć i poprowadzić do samego prawie końca dolinami Wetliny (rezerwat Sine Wiry) i Solinki. Ta część obfitowała we wspaniałe widoki na przełomy górskich potoków oraz na widoczne w górze połoniny.



Już przed startem słyszeliśmy, że początki trasy obfitują w błoto, gdyż dzień startu to pierwszy słoneczny dzień od około dwóch tygodni. Jednak to, co napotkaliśmy zaraz po wjeździe do lasu i rozpoczęciu "podjazdu", przerosło najśmielsze oczekiwania. Wspinaczka z buta na Równię to było jedno wielkie usiłowanie zaczepienia buta o cokolwiek. Nawet mokra trawa wykazywała się większą przyczepnością, niż rozdeptane przez czołówkę bieszczadzkie błoto; kamień czy patyk okazywał się zbawieniem. Bardzo szybko rowery okleiły się tłustym jak smalec błockiem; później, po wciągnięciu się na grzbiet, kawałki tegoż odrywały się od kół i równie szybko oblepiły nas samych, wpadając przy okazji w usta, oczy, nosy, uszy, słowem - wszędzie.

Z Gromadzynia - szybki zjazd otwartym terenem i kolejny zalesiony podjazd (podejście) na Żuków. Po jego pokonaniu okazało się, że nawet jazda po płaskim grzbiecie pasma łączy się z ogromnymi trudnościami - niezależnie od rzeźby bieżnika opon koła buksowały w gęstej warstwie mazi, z której nie były w stanie się same oczyścić. To utrudniało również zjazd z grzbietu - bardzo stromy i błotnisty, który jednak udało mi się pokonać bez wywrotki, choć z kilkoma podparciami (zawodów w trialu bym nie wygrał).
Kolejny podjazd - na Labisza - przy tych doświadczeniach okazał się pryszczem. Być może już psychika przyzwyczaiła się do tych warunków - nawet przestaliśmy zwracać uwagę na kałuże czy plamy błota na trasie, choć występowały z niemniejszym natężeniem. Jedyna odnotowana zmiana - to kolor, który z brunatnego, prawie że aż czarnego, przeszedł w gliniasty. Te ekstremalne warunki wynagrodziły nam jednak widoki, rozpościerające się z pokrytego polanami ramienia Labisza na południe.

Po zjeździe - kawałek asfaltem i bufet w Polanie. Na bufecie okazało się, że błoto, którym oblepiony były rowery (i my) zastygło w prawie beton, tak, że z trudem można było rozpoznać kolor ramy. Nie zniechęceni tym jednak, a nawet pokrzepieni bananem, isostarem i informacją, że jesteśmy na 9. pozycji, ruszyliśmy dalej, z zamiarem pokonania Otrytu. Nie przeszkodziła nam w tym nawet domniemana obecność niedźwiedzi w gęstym lesie po bokach (wg informacji z przewodników z lat 60-tych). Przełęcz, następnie bardzo szybki zjazd - i na kolejnym punkcie okazuje się, że awansowaliśmy na pozycję 7.! Jak to możliwe, skoro nikogo nie wyprzedzaliśmy? Okazuje się, że umiejętność odczytywania mapy to ogromny atut. Część ekip przed i za nami na którymś rozjeździe podążyła za znakami niebieskiego szlaku rowerowego (który po drodze zbaczał), a nie pieszego. W euforii ruszyliśmy - ale tylko po to, aby stwierdzić, że na zjeździe musiałem przebić dętkę. Szybka wymiana, przy okazji łamię pompkę, cały czas z nadzieją, że nie utracimy pozycji... udało się, ruszyliśmy, zanim kolejny zespół dotarł do punktu.

Lecimy dalej szutrówką zawieszoną nad doliną Sanu. Leszek w którymś momencie krzyczy: "Jak to jest, że i na dwóch ostatnich Harpach, i teraz zawsze musisz w połowie trasy złapać gumę?" i nie kończąc zdania przeklina... bo w tym momencie dobija tylnym kołem w ostry kamień. Snake. Mechaniczna wymiana dętki, w międzyczasie dochodzą nas dwa teamy; jednak coś jest nie tak, bo zamiennika nie można napompować, choć Leszek napręża się jak wariat. Dziura - na pół centymetra. Trzeba łatać. Mijają nas Łuki i Piotr - zatrzymują się i pożyczają kolejną dętkę. Zakładamy - i cholera, ta też jest dziurawa. Łatanie jednak nieuniknione. W tym czasie spadamy na 12 pozycję. Kolejny pech w tym paśmie nieszczęść - nie mogę wkręcić naboju do pompki na sprężone powietrze. Pompujemy na zmianę jedyną pompką mechaniczną, która nam pozostała - jest, szybko ruszamy i próbujemy nadrobić straty, nie bacząc na ryzyko kolejnego snake"a. No cóż - kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. To doświadczenie jednak okazało się dobrą nauczką - do końca TC nie mieliśmy już ani jednej gumy, a ciśnienie było sprawdzane przez startem kilkakroć niezależnie przez każdego z nas.

Gonimy na złamanie karku - i już wkrótce wyprzedzamy jeden, drugi, trzeci team. Zależy nam na dojściu Łukiego i Piotra - planujemy słodką zemstę za pożyczenie dziurawej dętki (oczywiście przesadzam - nikogo nie posądzam o złe intencje, choć zdrowa i bardzo ostra rywalizacja pomiędzy nami trwała do ostatniego etapu). Droga wznosi się i opada, prędkość nie pozwala nam podziwiać w pełni uroków przełomu Wetliny. W końcu dostrzegamy naszych konkurentów - i na ostatni, szósty punkt na Łopience wpadamy z wywieszonymi jęzorami przed nimi. Tu niespodzianka - dziewczyny informują nas, że dalsza trasa sugerowana jest nieprzejezdna z dość niejasnych przyczyn (choć na mapie wygląda całkiem przyjaźnie). Decyzja - wracamy w dolinę Soliny i finiszujemy asfaltem. Po kilkunastu kilometrach niesłychanie dziurawego asfaltu jesteśmy w Cisnej, z trudem wywalczona 6. pozycja obroniona, pierwszy etap zakończony wręcz idealnie. Za parę minut pojawiają się Łuki i Piotr.

Nie zważając na szkodliwość takiego sposobu, szybko zrywam warstwy błocka z roweru wysokościśnieniowym karcherem. Zupa, prysznic - i stoję przed wyborem, co dalej. Mam wprawdzie pełen pakiet - co uprawnia mnie do noclegu w szkole na sali gimnastycznej, albo w namiocie na boisku, jednak po szybkiej ocenie sytuacji, dochodzę do wniosku, że ani jedno, ani drugie mnie nie pociąga, a wręcz przeciwnie. Dlatego decyduję się na nocleg "na mieście" wraz z pozostałymi członkami zaprzyjaźnionych ekip - i tak pozostaje do końca. Warunki oferowane przez organizatora, które szybko zamieniały się w zapchane kible, kilkugodzinne kolejki po prysznice i wszechobecny gnój z butów, absolutnie nie zapewniały regeneracji.

I na zakończenie tego etapu jeszcze jedna afera - okazało się, że jeden z faworytów, team 2RadChaoten.com (Austriacy), który wjechał na metę dość długo po nas, decyzją organizatora został przeniesiony na 4. miejsce. Powody były dość mgliste, rzekomo ktoś z organizatorów wprowadził ich w błąd na 6. punkcie (gdzie byli jeszcze pierwsi) i mieli jakąś ciężką przeprawę - ale chyba i tak w końcu nie pojechali trasą sugerowaną. Czeski film, tym bardziej, że przecież to był rajd na orientację - ale skoro 6. miejsce i tak nie dawało żadnych bonusów, odpuściliśmy sobie spory.
Tego dnia poszedłem spać o 20.30 i spałem jak zabity. Dojazd do Ustrzyk i pierwszy etap mocno dały mi w kość.

Etap II Cisna - Wisłok Wielki: "Prawdziwa górska jazda"

Pobudka o siódmej, śniadanie, szybkie sprawdzenie roweru, narada na wariantem trasy - i na linię startu. Pogoda idealna, ani jednej chmury. Przepychamy się z Leszkiem do przodu. Dzisiejszy etap to przede wszystkim grań Wołosania (1071 m.n.p.m.) i Chryszczatej (997 m.n.p.m.) czerwonym szlakiem pieszym, prawie idealnie na północny zachód, co oznacza ostry podjazd/podejście na początek, graniówkę i ostry zjazd. Ostatni odcinek Komańcza - Wisłok to już Beskid Niski i kolejny, tym razem dużo krótszy i niższy grzbiecik Wachałowskiego Wierchu (666 m.n.p.m.). Znów decydujemy o wyborze wariantu sugerowanego (co wcale nie okazuje się najlepszym wyjściem).
Trasa - zgodnie z oczekiwaniami. Najpierw wnoszenie rowerów trasą wyciągu narciarskiego, później bardzo ostry podjazd przerywany odcinkami, które trzeba było wziąć z buta z powodu stromizny lub wystających skałek. Na sfalowanym grzbiecie błota znacznie mniej, choć nadal utrudnia jazdę. Poruszamy się ze średnią pomiędzy 8 a 10 km/h lasem bukowym przetykanym polankami, z których podziwiamy widoki na północną część Bieszczadów lub na sąsiadujący grzbiet graniczny. Już na pierwszym, ostrym podejściu, wywalczyliśmy 9. pozycję i utrzymaliśmy ją do samego końca, z rzadka widując zespoły nas poprzedzający i kolejny. W połowie pasma - bufet, przed którym sfora fotoreporterów próbowała naiwnych rowerzystów, spadających z grzbietu na przełęcz, namówić na szybki przejazd przez głębokie błocko, z pozoru nieszkodliwe. Na szczęście w ostatniej chwili odmówiłem ich zachciankom i pojechałem bokiem, który zresztą zastawili gałęziami. Wiem jednak, że byli tacy, którzy dali się wrobić - chyba stamtąd właśnie pochodzi słynne, bardzo dynamiczne zdjęcie na www.transcarpatia.org z bikerem nurkującym w błocie z notą za styl 10 punktów na 10 możliwych.



Z tego etapu w pamięć zapadł mi zjazd z Chryszczatej - bardzo techniczny, najeżony wystającymi, śliskimi kamieniami i korzeniami i pocięty kanałami, wyżłobionymi przez wodę. Tu można było się rzeczywiście sprawdzić. Zjazd prowadził do osuwiskowych Jeziorek Duszatyńskich, aby następnie zabagnionym szlakiem pieszym zjechać w Dolinę Osławy i do Komańczy.

Beskid Niski i dojazd do Wałachowskiego Wierchu przywitały nas błotną rzeźnią. Po względnie suchej końcówce Bieszczadów przejazd prawie płaskiego, zalesionego odcinka grzbietowego, raptem dwóch albo trzech kilometrów, zabrał nam prawie godzinę. Brodzenie w błocie po kolana lub próby przejazdu w bagnie po osie były prawdziwą próbą wytrzymałości jeźdźca i sprzętu. Tu się też okazało, że znawcom tych terenów udało się wykorzystać ich przewagę nawigacyjną - ominęli część zalesioną, wybierając asfalt, i wjechali na ostatni punkt od tyłu, gdzie wjazd prowadził szutrową ścieżką. Niestety, nie wpadliśmy na to, ale i na szczęście - mimo wszystko nie straciliśmy przez to naszej 9. pozycji, choć w niektórych przypadkach wprowadziło to znaczne zawirowania (w ten sposób miejscowe Wędrowne Sokoły wygryzły Piotra i Łukiego).

Po rzeźni błotnej na uczestników oczekiwała rzeźnia organizacyjna - okazało się, że po umyciu pierwszych rowerów (nam się udało) skończyła się woda w studni głębinowej. Zostało to odebrane jękiem rozpaczy przez oczekujących, ale jeszcze bardziej donośnym - przez kolejkę pod jedynym (!) działającym prysznicem w szkole w Wisłoku. Dla większości uczestników pozostała zatem rzeka.


Ostatecznie po 2. etapie dumnie zajmowaliśmy 8. miejsce w klasyfikacji generalnej (choć Leszek utrzymywał konsekwentnie, że 7., nie aprobując awansu 2RadChaoten.com z poprzedniego dnia). Warunki na dwóch pierwszych etapach mocno przetrzebiły skład TC - ze startujących 150 teamów w klasyfikacji pozostało jedynie 126. Pozostałe albo się wycofały same, albo nie zmieściły się w limicie czasowym, wyznaczonym przez organizatora.

Etap III Wisłok Wielki - Krempna: "Miłe złego początki"

Na odprawie poprzedniego dnia z mapy tego etapu wykreślono 2. punkt kontrolny, co było motywowane obawami, że po tym etapie odpadnie kolejna, znaczna część ekip. Nasz team z żalem przyjął tę decyzję, czując się dość mocnym w nawigacji i w walce z błotem. Spowodowało to ogromną możliwość kombinowania trasy. Pojawiły się dwa, zwalczające się obozy:
1. Łuki i Piotrek, z pomocą GPS, obmyślili trasę w całości szutrowo-asfaltową, choć bardzo okrężną, po północnej stronie punktów, z powtarzaniem niektórych dojazdów do punktów.
2. team Jedna Sekunda postawił wszystko na jedną kartę, wybierając trasę najkrótszą, ale za to obarczoną największym ryzykiem terenowym. Postanowiliśmy mianowicie z pierwszego punktu przeskoczyć przez zieloną granicę na Słowację, wrócić do Polski przez Przełęcz Beskid i do 3. punktu w Zyndranowej dostać się przez las, nieznacznie modyfikując trasę sugerowaną (która tu zalecała przeprawę szlakiem niebieskim i następnie czerwonym). My zamierzaliśmy odbić od czerwonego mniej więcej w połowie i skorzystać z czarnej (na mapie) drogi, która wydawała się przejezdna. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dzięki temu będziemy albo bardzo z przodu, albo będzie to naszą ogromną porażką. Postanowiliśmy jednak zagrać va banque.



Po starcie bardzo długo utrzymywaliśmy się w ścisłej czołówce, podjeżdżając przez Moszczaniec i Dolinę Bystrego na grzbiet graniczny w połowie drogi między Kanasiówką (823 m.n.p.m.) a Weretyszowem (742 m.n.p.m.). Tu nasza strata do pierwszego Kelly"s team nie przekraczała 3 minut. Dalej, zamiast wracać w dolinę Wisłoka jak ogromna większość, puściliśmy się na zachód szlakiem granicznym, całkiem przejezdnym, jako pierwsza ekipa. Zaraz za nami pojawił się nasz bezpośredni konkurent - Powiat Szczytno, z którym zmagaliśmy się do samego końca TC. Z mapy wynikało, że niebieskim szlakiem na południe zjedziemy na Słowację do Habury, aby następnie przez Czertiżne i Przełęcz Beskid wrócić do Polski. Przy odbiciu niebieskiego - wciąż pierwsi, przepyszny zjazd szutrówką wzdłuż potoku Slizov (z jednym odbiciem w krzaki - usłyszeliśmy silnik i już byliśmy pewni, że polują na nas słowaccy pogranicznicy, co okazało się zwykłym traktorem). Asfaltowy, z szutrową końcówką podjazd na przełęcz - na granicy głucho i pusto, szybki zjazd do odbicia na zachód szlaku niebieskiego, wjazd w las - i nasza radość i satysfakcja z wyboru trasy zaczęła szybko parować. Okazało się, że szlak niebieski zaczął prowadzić w górę drogą zwózki drzewa. Wkrótce nie dało się jechać, ale i tak najgorsze czekało nas dopiero za chwilę - po dobiciu do szlaku granicznego puściliśmy się na przełaj przez las na poszukiwanie domniemanej drogi po drugiej stronie potoku Sołotwina. Droga, owszem, była - ale absolutnie nieprzejezdna. Widać na niej było ślady całkiem niedawnej zwózki drewna. Zabagnione koleiny osiągały głębokość pół metra, czasem droga zarośnięta była gęstwą nieprzebytych chwastów, niekiedy prowadziła przez bagniste jeziorka (jak skomentował to później jeden z zawodników Szczytna - stworzone przez tamy i żeremia bobrowe, czort wie). Na końcu jednak, ku naszej rozpaczy, "droga" wkroczyła w potok, zbyt głęboki i skalisty, aby można było nim jechać na rowerze (traktorem - i owszem), i podążała nim dobry kilometr.

Przejście tego krótkiego, 3-kilometrowego odcinka leśnego, zabrało nam godzinę cennego czasu. Przewaga, którą uzyskaliśmy na Słowacji, topniała momentalnie - wypłukiwała ją woda potoku, którym zmuszeni byliśmy człapać w dół. Gdy w końcu wynurzyliśmy się z lasu jak dwa błotne stwory na 3. punkcie, okazało się, że byliśmy 35. ekipą z ogromną stratą do czołówki (która w tym czasie przejechała pewnie ze dwa razy dłuższy dystans, niż my). Z ogromnym samozaparciem wsiedliśmy na rowery i pognaliśmy w dół do Tylawy. Pozostała część tego etapu miała składać się z szutrówek z bardzo krótkim odcinkiem terenowym pomiędzy Tylawą a Olchowcem.

Nasz pociąg szedł jak burza, wyprzedzając kogo się dało (m.in. team One Sekunda, których w tym pędzie nawet nie rozpoznałem). Niestety, do czołówki tym razem nie udało się awansować. Z tego etapu pamiętam jeszcze jeden epizod - na kilka kilometrów przed Krempną na asfaltowym dojeździe, jadąc na 110%, doszliśmy ekipę Radio Maryja z Grudziądza. Na krótką chwilę przycupnęliśmy za nimi, aby złapać oddech, a po kilkudziesięciu metrach obaj, bez żadnego sygnału, ale chyba przez jakieś łącza w podświadomości, zeszliśmy im z koła i, każdy z innej strony, wyprzedziliśmy ich jak wicher. Leszek szybko schował się za mnie. Rozpaczliwe wysiłki, aby utrzymać się nam na kole, nie pomogły; po kilkunastu sekundach nasza przewaga wynosiła kilkadziesiąt metrów. Byliśmy pod wrażeniem naszego zgrania i wyczynu - choć później okazało się, że ostre żyłowanie tempa na tym ostatnim odcinku zaszkodziło trochę mojemu team-partnerowi.

Na metę wpadliśmy na 21 pozycji, w przekonaniu, że wypadniemy za pierwszą dziesiątkę generalki. Na szczęście skończyło się ostatecznie chyba na 10. pozycji. Nasi wypasieni szosowcy na fullach - Piotrek i Łukasz, pojawili się na mecie na 6. miejscu z niewielką, 17-minutową stratą do Kelly"sów i przeskoczyli nas w generalce. Do końca wyjazdu dogryzali nam w związku z naszym słowackim epizodem (np. dyżurny docinek przy planowaniu przejazdu to: "a może jutro przez Rużomberok?" - dla niewtajemniczonych: miejscowość na słowackim Liptowie w kotlinie pomiędzy Tatrami a Tatrami Niskimi).

Nie da się jednak ukryć, że ten etap uznaliśmy za bardzo udany pod względem krajoznawczo-pionierskim. Na "żeremiach" czuliśmy się jak zdobywcy-poskromiciele pierwotnej dziczy, czując wyższość nad tymi, którzy wybrali lekki, łatwy i nudny wariant szosowy. Sprawdziła się również nawigacja - ani razu nie obraliśmy niewłaściwej trasy. Niestety, nasz joker okazał się zwykłym dupkiem żołędnym. Ten dzień zakończył się ogromnym obżarstwem w barze w Krempnej - pizza z ogórkami kiszonymi i oscypkiem tam serwowana może nie stanowi ósmego cudu świata, ale nam naprawę pozwoliła odetchnąć po trudach trzech etapów.

Etap IV Krempna - Krynica Górska: "Co dwóch, to nie jeden"

Już pod wieczór poprzedniego dnia zaczęło się chmurzyć. Nocowaliśmy w Myscowej, około 5 km od Krempnej. Gdy tylko wsiedliśmy na nasze rumaki, aby dojechać na start, z nieba lunęły strugi wody. Pod szkołę w Krempnej dojechaliśmy przemoczeni do suchej nitki, pomimo jaskrawo-żółtych peleryn. Na starcie nie było nikogo - wszyscy pochowali się pod dostępne daszki. Jak można się było spodziewać, skoro deszcz już nas zmoczył, mogło przestać padać - i w momencie startu nadal wisiała gruba, ołowiana powłoka chmur, ale już nie lało z góry. Za chwilę jednak zaczęło z dołu, czyli z kół poprzedzających kolarzy. Ten etap zapowiadał się jako łatwy terenowo, ale trudny nawigacyjnie. Po naszych wczorajszych doświadczeniach woleliśmy zbytnio nie tworzyć swojej autorskiej trasy i w całości skorzystaliśmy z wariantu sugerowanego. Przeprawa przez ostatni odcinek Beskidu Niskiego miała się odbywać w 90% zniszczonymi asfaltami lub szutrówkami, bez jakichś szczególnych przewyższeń poza koniecznością przeprawy przez pasemko Kiczerki za Skwirtnem oraz pasmo Ostrego i Kamiennego Wierchu w okolicach Banicy. Jedynym utrudnieniem była pogoda - gdyż mimo wszystko przez cały dzień albo mżyło, albo padało.



Przez całą drogę mijaliśmy się z Piotrkiem i Łukim (a nawet pasożytowaliśmy na nich, jako na szczęśliwych posiadaczach GPS"u). Pomimo wilgoci jechało się całkiem znośnie, błoto, jeśli się przyczepiło, to szybko było spłukiwane przez wodę spod kół. Ten etap zapadł mi w pamięci tylko z jednej przyczyny: otóż po minięciu czwartego punktu kontrolnego (na którym zajmowaliśmy 4. miejsce) trasa najpierw stromo wspięła się czerwonym szlakiem na przełęcz pod Kamiennym Wierchem (776 m.n.p.m.), a następnie równie stromo spadła w dół drogą zwózki drewna (na szczęście lepszą, niż ta koło Zyndranowej). Ekstremalne warunki panujące na trasie wystarczyły, aby zetrzeć do końca moje klocki hamulcowe (w tarczówkach!). Dlatego od któregoś momentu zbiegałem z rowerem, gdyż na tarczach nie czułem jakiegokolwiek oporu, pomimo ściskania klamek z całej siły). To istotnie skomplikowało dalszą podróż, gdyż zapasowe klocki czekały na mnie na mecie w plecaku. Leszek miał podobne problemy - ale na szczęście tylko z jednym hamulcem, tylnym.

Dlatego trzeba było obmyślić jakąś dalszą strategię, gdyż czekały na nas jeszcze co najmniej trzy ostre zjazdy. Wypróbowałem różne systemy - tarcie podeszwą o asfalt (aż szły iskry) lub o oponę (nieefektywne), aby w końcu odkryć, po co jest drugi członek ekipy. Nasze zjazdy od któregoś momentu polegały na tym, iż Leszek jechał przodem, ściskając swoje hamulce (a raczej tylko przedni) do granic możliwość, a ja za nim - opierając się prawą ręką na jego plecach. Boję się pomyśleć, co by się stało, gdyby ręka mi się ześlizgnęła albo po prostu odmówiła współpracy (to niesamowite, jaki ogromny ciężar muszą zatrzymać nasze hamulce na zjeździe o kilkunastoprocentowym nachyleniu) albo gdyby Leszkowi starł się do końca hamulec. Pierwszy zakręt, drzewo, dom, płot - i po mnie. Taki los spotkał zresztą dwóch zawodników z czołówki - chyba w euforii zwycięstwa przedobrzyli i zbyt zdali się na swoje nazbyt zdarte hamulce. Wypadnięcie na łuku przy zjeździe do Krynicy skończyło się dla jednego z nich stłuczonym kręgosłupem i kołnierzem na trzy miesiące (Wędrowne Sokoły), a dla drugiego (Twomark) - otwartą raną na nodze i kilkunastoma szwami. Wyrazy ubolewania - ale i ostrzeżenie, że po 60-70 km w deszczu i błocie hamulce mogą odmówić i zapewne odmówią posłuszeństwa. Inny zawodnik (Scyzoryki MTB) może mówić o ogromnym szczęściu, gdyż na tym samym zakręcie wypadł z trasy prosto w krzaki bez upadku - obyło się na drobnych zadrapaniach.
Tak przejechaliśmy przez Krynicę i dojechaliśmy do mety - ostatecznie na 11. miejscu. Nasi rywale Łuki i Piotrek nie mieli problemów technicznych i ukończyli na 10. pozycji. To pozwoliło utrzymać się w generalce w pierwszej dziesiątce. Wiedzieliśmy jednak, że od dziś nie ma "miętkiej" gry i naprawdę trzeba dać z siebie wszystko, wykorzystując dotychczasowe doświadczenia.


Etap V. Krynica Zdrój - Krościenko n. Dunajcem: "Up & Down, Up & Down"

Po wczorajszej ulewie świt powitał nas szaroburymi, niskimi chmurami, lecz bez deszczu. Start do tego etapu, jako najcięższego, zaplanowany został na ósmą, czyli na dwie godziny wcześniej niż zwykle. Naszym zadaniem było dwa razy wspiąć się na wysokość ponad 1000 m., na dwa pasma Beskidu Sądeckiego - z Krynicy (Dolina Kryniczanki) na pasmo Jaworzyny Krynickiej (1114 m.n.p.m.), aby następnie po kilkukilometrowej grzbietówce spaść w Dolinę Popradu do Piwnicznej, oraz zdobyć pasmo Radziejowej (1262 m.n.p.m.), kończąc wycieczkę w Dolinie Dunajca (Krościenko). Oznaczało to około 2.500 m przewyższenia, w zależności od obranego wariantu trasy. Na tym etapie można było również myśleć o opcjach korzystniejszych, niż sugerowana, co uczyniła większość ekip, z różnym powodzeniem. Okazało się także, że ogromne znaczenie miały zdolności nawigacyjne - to właśnie tego dnia najwięcej ekip pobłądziło, niektóre z kretesem. Pomimo zachmurzenia przez cały dzień utrzymywała się całkiem sympatyczna pogoda, nawet z przejaśnieniami, choć na wierchach wiatr i mgła potrafiły skutecznie i szybko schłodzić organizm.



Po przejeździe honorowym przez Krynicę rozpoczął się długi i wyczerpujący podjazd pod Jaworzynę. Stroma, szutrowa droga odsiała leszczy. Na szczyt z reguły teamy dojeżdżały porozdzielane - wychodziły różnice w kondycji pomiędzy partnerami. Po odczekaniu kilku chwil na Leszka bez żalu opuściłem wierzchołek - gęste chmury uniemożliwiały upajanie się jakimikolwiek widokami. Pozostała dość monotonna graniówka... gdyby nie kolejna przygoda. W którymś momencie Leszek stwierdził, że przedni hamulec przestał działać. Tym razem przyczyną było wypadnięcie jednego z klocków - niewiarygodne, ale prawdziwe (konstrukcja zacisku jest taka, że praktycznie nie powinno było do tego dojść).
To nas istotnie spowolniło, daliśmy się wyprzedzić kilku zespołom znacznie słabszym od nas. Opóźnienie było tym większe, że dobrych kilka ostatnich kilometrów przez bufetem rozpoczynał się długi zjazd do Piwnicznej, na którym Leszek nie mógł wykorzystać zalet swojego Epica (a raczej ześlizgiwał się z całkowicie zablokowanym tylnym kołem i brzuchem na siodełku). W efekcie na bufecie byliśmy około 30 miejsca. Tam też zdarzyła się dość komiczna sytuacja, gdy jeden z zawodników zasugerował konieczność zdyskwalifikowania mnie... gdyż udało mi się dogonić wyprzedzającą mnie ciężarówkę i utrzymać się za nią przez dobrych kilka kilometrów pomiędzy Łomnicą a Piwniczną. Czyżby miałaby to być niedozwolona pomoc osób trzecich na trasie? Ciekawe, czy kierowca ciężarówki w ogóle miał świadomość i wolę udzielenia mi pomocy, czy raczej był ostro wkurzony, że jakiś głupi rowerzysta szuka śmierci przez staranowanie go od tyłu lub (co bardziej prawdopodobne) zagazowanie czarną chmurą spalin, którą wydzielał.

W Piwnicznej - kolejny dylemat jaką wybrać drogę. Zdecydowanie najmniej korzystny wydawał się wariant sugerowany, czyli podejście żółtym szlakiem. Część ekip (większość) wybrała wariant "południowy" przez Kosarzyska - całkiem znośny, gdyby nie konieczność wnoszenia rowerów na Wielki Rogacz (1182 m.n.p.m.). Myśmy, jako nieliczni (raptem trzy ekipy), wybrali wariant "północny", dłuższy, ale który pozwalał wbić się na grzbiet już za Rogaczem. Tym razem był to strzał w dziesiątkę. Asfaltowy dojazd do Rytra, a następnie wygodna szutrówka, która momentami stromo, ale zawsze przejezdnie, doprowadziła nas na grzbiet na Przełęcz Zawory, pozwoliły nadrobić straty. W międzyczasie Leszek przełożył klocki tak, aby móc skutecznie hamować przednim hamulcem, a tylnym - na tyle, na ile pozwalało dociskanie pozostałego klocka do obudowy - kontrolować.

Na grzbiecie droga omijała trawersem Radziejową i... pozwalała pobłądzić ogromnej ilości ekip. Wygodna, kamienisto-gliniasta droga schodziła łagodnie i wygodnie w dół i szereg ekip, łącznie z czołówką, w tym miejscu dało się zwieść, podczas gdy należało wybrać widoczną, ale nie odznaczającą się ścieżkę do góry. Nam udało się uniknąć tego błędu. Ten rozjazd wyeliminował jednak z wyścigu ekipę 2RadChaoten.com, którzy pognali w dół "na czuja", po to, aby stwierdzić w którymś momencie, daleko za daleko, że zgubili mapę. Po próbie zlokalizowania się w terenie poddali się i wezwali na pomoc organizatora - co oznaczało dyskwalifikację. Innym zespołem, który się zgubił, byli nasi ulubieni Łukasz i Piotrek, którym nawet GPS nie pozwolił odnaleźć punktu, pomimo tego, że w którymś momencie, przy próbie przebicia się na przełaj, znajdowali się 100 metrów od niego (teraz my mieliśmy powody do uszczypliwych uwag).

Dalsza trasa - to przeplatanie się z teamami Bikeboard 3 (Justyna Frączek) i Scyzoryki MTB. Od Przehyby nastąpił długi, lekko sfalowany zjazd do Krościenka, na którym nawet z niesprawnym Leszka tylnym hamulcem udało się schrupać kolejne 2 ekipy. Na mecie - awans. Dobra 12. pozycja na tym etapie, przy błędach konkurencji, pozwoliła nam wrócić na 6. miejsce w klasyfikacji generalnej. W ten sposób w naszej "prywatnej" rywalizacji wydarliśmy prowadzenie Piotrowi i Łukiemu, które utrzymaliśmy do samego końca.
Koniec dnia - to jak zawsze serwis rowerów i wieczorne obżarstwo. Sam nocleg w domu wczasowym, pamiętającym chyba lata 70-te i o odpowiadającym im standardzie, ale i tak znacznie wyższym, niż ubłocona sala gimnastyczna. I trochę żal, że po raz kolejny nie starcza dnia na bliższe poznanie miejscowości, którą "zaliczamy".

Etap VI. Krościenko - Rabka Zdrój: "Raj kolarza górskiego"

Tym razem organizator przewidział trasę prostą, jak strzelił (no prawie...). Wiodła ona bez przerwy czerwonym szlakiem, przecinającym Gorce po przekątnej z południowego wschodu na północny zachód, z kulminacjami na Lubaniu (1211 m.n.p.m.) i na Hali Turbacz (ok. 1300 m.n.p.m.). Od rana prażyło słońce, i pomimo lekkiej mgiełki zapowiadały się świetne widoki - i to się sprawdziło. Jak na dłoni widoczne były Pieniny, Jezioro Czorsztyńskie, pozostawione z tyłu pasma Beskidu Sądeckiego, a później Podhale.
W moim subiektywnym odczuciu ten etap stanowił kwintesencję kolarstwa górskiego - pozwalał na sprawdzenie się na technicznych odcinkach i zjazdów, i podjazdów, satysfakcjonował pokonaną wysokością i rozległymi panoramami, upajał najdłuższym zjazdem z Hali Turbacz do Rabki. Nawet dość częste odcinki piesze nie raziły - gdyż potwierdzało to jedynie, że jestem w prawdziwych górach, a napotkane skałki, na które trzeba było się wspinać z rowerem na plecach, są tu normą. Oczywiście nie obyło się bez błota, zwłaszcza na ostatnim, zjazdowym odcinku. Nagrodą za podjazdy były przepyszne maliny i jagody, licznie porastające podszczytowe hale, których smakowi nie mogliśmy się oprzeć (popijając je ohydnym isostarem).



Na podjeździe na pasmo niestety trochę straciliśmy. Dochodziło do głosu zmęczenie, zwłaszcza u Leszka, który wciąż odczuwał efekty szosowego finiszu przed Krempną. Za to dzielnie nadrabiał to na zjazdach - w końcu na w pełni sprawnym rowerze. Dzięki temu pomiędzy Turbaczem a Rabką udało nam się dziobnąć trzy ekipy, czy to z powodu ich urazu do kąpieli błotnych, czy też z powodu jakichś zahamowań uniemożliwiających im osiągnięcie tej właściwej prędkości przelotowej. Tym również wzbudziliśmy zachwyt z nutą zazdrości w ekipie Górali, którzy uznali, że powinienem jednak sprawić sobie fulla (ja, wychodząc z tych samych przesłanek, nadal pozostaję zwolennikiem sztywniaka, skoro bez żadnego problemu wyprzedzałem na swoim "Black Fury" gości na wypasionych fullach).

Na metę na przedmieściach Rabki wpadliśmy znów na 12. miejscu, co jednak pozwoliło osunąć się o tylko jedną pozycję w generalce (7. miejsce). Do wyprzedzającego nas Powiatu Szczytno mieliśmy stratę 3 minut; podobnie team Joe Cox za nami musiał podgonić 3 minuty. Kolejny etap miał ostatecznie przesądzić, czy skończymy TC na 6., czy na 8. (lub 98.) pozycji. 98. - gdyż po szóstym etapie pozostało już tylko tyle ekip, co oznaczało, że ponad jedna trzecia uczestników poległa w walce z górami i ekstremalnymi warunkami.

Spacer po Rabce pozwolił mi zauważyć, że to chyba najbrzydsza miejscowość z dotychczasowych. Totalne poplątanie stylów, brak jakiejkolwiek spójnej myśli architektonicznej, krzykliwe reklamy barów, hoteli, itp. - to wszystko stworzyło tak koszmarną scenerię, że na pewno nie chciałbym tam wrócić. Pomimo to w dobrych nastrojach i w nadziei na co najmniej utrzymanie dobrej 7. pozycji w generalce, jeśli nie awans o oczko wyżej, oczekiwaliśmy na start ostatniego, siódmego etapu.

Etap VII Rabka Zdrój - Zakopane: "The Judgement Day"


Cyborgi - tak zawodników z czołówki ochrzcili niektórzy ze środka i końca zestawienia. Skoro tak, to nieuchronnie nasuwa się skojarzenie z filmem, w którym główną rolę zagrał obecny gubernator Kalifornii, a gdzie wątek przewodni stanowiła właśnie rywalizacja elektronicznego mózgu, którego ucieleśnieniem były rzesze cyborgów, z ludźmi, wspieranymi przez jednego z nich. W naszym przypadku trudno jednak jednoznacznie ocenić, czy w ogóle i który z cyborgów wspomagał ludzi w ich wysiłkach, bo i tak cyborgi utrzymały się w czołówce, a jednocześnie jeśli ktoś do niej awansował, to automatycznie i tak stawał się jednym z nich. Zarazem trudno określić granicę pomiędzy jednymi a drugimi, bo z reguły żaden z cyborgów się do tego nie przyznawał, a więc całość była bardzo zagmatwana.

Wracając do głównego wątku: ostatni etap miał bardzo mało z górskiego, ale dlatego był bardzo trudny. Większość stanowiły asfalty, ale... Po pierwsze, to zakładało ogromne tempo i zwiększony wysiłek. Po drugie - asfalty biegły przez gęsto zaludnione Podhale, często się krzyżowały, a przez to i przy dużej prędkości, nawigacja stawała się ogromnie utrudniona.



Właściwy wyścig rozpoczynał słynny podjazd pod Harkabuz. Żadnemu maratończykowi nie trzeba tłumaczyć, o co chodzi. Później wszystko polegało na umiejętnym lawirowaniu pomiędzy przysiółkami Podhala, z ominięciem asfaltami trasy sugerowanej i z ledwo dwoma odcinkami polno-górskimi (odcinek pomiędzy Maruszyną a Czerwiennem oraz podjazd na Ostrzysz, 1023 m. n.p.m.). Tu sprawdzały się doświadczenia z tras Harpaganów oraz oswojenie z odcinkami szosowymi. Cały czas przy doskonałej przejrzystości powietrza towarzyszyła nam prześwietna panorama całej grani Tatr, Pasma Babiogórskiego i Beskidu Żywieckiego z Pilskiem, Gorców, Pienin i w dali majaczącego Beskidu Sądeckiego. Z pewnością ten etap należał do najbardziej widokowych.

Na Harkabuzie obie ekipy rywalizujące z nami o minuty wyrwały do przodu. Obawiałem się, że to będzie na tyle. Jednak w połowie dystansu, gdy nasz pociąg dzielnie przesuwał się na południe (szybciej od pociągów relacji Kraków-Zakopane) w zasięgu wzroku pojawiły się czarne koszulki Powiatu Szczytno. To dodało nam sił. Trochę wspólnie z nimi pobłądziliśmy w okolicach Maruszyny, szukając właściwego brodu przez Raczy Potok, a następnie... Szczytno zaczęło wyraźnie i systematycznie odstawać. Na Ostryszu nie było już ani śladu naszych konkurentów. Tam zresztą wbiliśmy się niemal równocześnie z TCP Velmar Team i Rowery.bio.pl (pozdrowienia dla obu ekip). Z Ostrysza wystartowaliśmy na 9. pozycji. Szybki zjazd i początek długiego podjazdu na pasmo Gubałówki. Niestety, Leszek wyraźnie słabnie. Próbuję jakoś go zmotywować, wkręcam głodne kawałki o ostatnim etapie, o rezerwach mocy... i udaje się. Leszek staje na pedały, odstawiamy peleton, który pojawił się nagle z tyłu, wyprzedzamy Rowery.bio.pl, a przed samym rozpoczęciem zjazdu Polaną Szymoszkową TCP Velmar. Ostry zjazd (chyba ewidentnie zignorowaliśmy ostrzeżenia organizatora, który zalecał wolne zjeżdżanie; trzeba przyznać, że momentami było ostro, jedna rynna prawie wysadziła mnie z siodła), jeszcze udało się wyprzedzić pomiędzy jedną rynną do odprowadzania wody a kolejną AM Warszawa Team 1... i wpadamy razem na metę na 6. pozycji! Wspaniały akcent na zakończenie, jeszcze tylko chwila niepokoju, co ze Szczytnem i Joe Cox, ale jest! Kończymy, tak jak zaczynaliśmy, na 6. miejscu w generalce.

Okazuje się, że Szczytno miało chyba problemy z motywacją (lub z siłami, albo z jednym i drugim), natomiast Joe Cox - z nawigacją, gdyż zgubili się prawie na samym początku. Nasi ulubieńcy - Piotrek i Łukasz, ze znakomitym 1. miejscem w swojej kategorii Masters, jednak w generalce znaleźli się na 8. miejscu. Przed metą nieszczęśliwy wypadek - na zjeździe Tomek Bergier z Rowery.bio.pl upada i zostaje odwieziony do szpitala z podejrzeniem złamanego obojczyka. Inna ekipa z Gdańska One Sekunda na 34 miejscu. Co do reszty - odsyłam na stronę organizatora.

Po tym sukcesie powyżej wszelkich oczekiwań (właściwie przed TC tylko chwilami wierzyłem, że możemy być gdzieś pod koniec pierwszej dziesiątki) zasłużyliśmy na dobry obiad w stylowej Czarciej Jamie w Zakopcu. Po obiedzie - ceremonia pod Polaną Szymoszkową, gratulacje, morze szampana i... pożegnanie z TC 2005.

Epilog

W naszej, stronniczej opinii cyborgów, TC była sukcesem. Przeżyliśmy wspaniałe chwile, kto wie, czy nie najwspanialsze w naszej dotychczasowej karierze kolarzy górskich. Nie da się jednak ukryć, że był to sukces "wspomagany" - gdybyśmy mieli poprzestać nawet na pełnym pakiecie, oferowanym przez organizatora, to pewnie nasza opinia byłaby zbliżona, do tych, które pojawiają się na forum www.transcapatia.org , choć może nie aż tak skrajna, jak niektóre. Nie da się ukryć, że dopiero noclegi we własnym zakresie oraz istotne uzupełnienie wiktu były absolutnym minimum, które musiał zapewnić sobie ktoś, kto traktował TC jako coś więcej, niż zwykłą wycieczkę krajoznawczą (i chyba tak do tego podeszła większość ekip z czołówki). Z drugiej strony - nie wiem dlaczego, ale jakoś spodziewaliśmy się właśnie czegoś takiego i stąd nasza zapobiegliwość. Nie jest chyba możliwe, aby 300 osób wyspało się wspólnie na choćby nie wiem jak wielkiej sali noclegowej albo sprawnie umyło się nawet w 20 prysznicach. Wiadomo też, że nikt na taki rajd nie zorganizuje przenośnego salonu Żuchlińskiego, który zadowoli potrzeby wszystkich, których akurat spotkał defekt, a już głosy, że organizatorzy sami powinni myć rowery uczestników, podczas gdy oni pójdą pod prysznic - to po prostu demagogia. Satysfakcja z wyniku - w naszym przypadku - pozwala jednak przymknąć oko na szereg niedociągnięć organizacyjnych.

Na 99% pojawimy się na liście uczestników kolejnej TC 2006. Zachęcam innych do podążenia w nasze ślady, bo naprawdę warto.

Niestety, nie uraczę nikogo słupkami cyfr z cyklokomputera, z dwóch przyczyn: po pierwszej, gdyż został zalany na samym początku i już go nie uruchomiłem, a po drugie - bo takie statystyki i tak nikogo chyba nie ciekawią. Jeśli jednak ktoś byłby zainteresowany, to proszę o wpis w księdze gości i poproszę Leszka, aby umieścił gdzieś swoje.

Tekst: Szymon Ciarkowski , partner - Leszek Pachulski, ekipa Jedna Sekunda (nazwa inna, ale i tak wszyscy kojarzyli nas z ::SK:: dzięki mojej koszulce).

Fragmenty mapy pochodzą ze strony Organizatora imrpezy www.transcarpatia.org

Opinie (4)

  • Kwestia podejścia.

    Zdecydowalem na zamieszczenie obu relacji (Ola i Piotr, Szymon i Leszek) , gdyż są one dokładnie na przeciwległych biegunach. Z jednej strony - prawie turystyka, choć na pewno kosztująca sporo sił, z drugiej - mocne napieranie. Obu zespołom należa się słowa podziwu !

    • 0 0

  • gratulacje

    obserwowałem tylko z konca stawki 9P-12), ale i tak to było imponujące, a teraz jak przeczytałem co się działo to naprawde czapki z głów.
    świetna przygoda dla wzystkich

    • 0 0

  • duzo literek do czytania

    i gdzie zdjęcia??!!!

    • 0 0

  • Re: rB

    Przepraszam, na przyszłość będę pisał czcionką 8 zamiast 12, to chociaż powierzchnia literek się zmniejszy i będzie mniej do czytania.
    Zdjęcia - jak zapewne zdążyłeś się zorientować, za bardzo nie było czasu na to, aby je pstrykać na trasie, a nie wiem, czy usatysfakcjonowałby Cię np. pictorial "Wisłok Wielki & Krempna by night". A sam organizator dopiero zaczął je rozsyłać, ale już chyba nie będę ich na siłę wtłaczał.

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Wycieczka rowerowa wśród kwitnących sadów Dolnej Wisły

40-60 zł
zajęcia rekreacyjne, rajd / wędrówka

MH Automatyka MTB Pomerania Maraton - Kwidzyn - Miłosna (1 opinia)

(1 opinia)
80 - 115 zł
zawody / wyścigi

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk (5 opinii)

(5 opinii)
zawody / wyścigi

Znajdź trasę rowerową

Forum