• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Rowerem po dachu świata, czyli wyprawa przez Himalaje

Radek Piotrowski
19 maja 2014 (artykuł sprzed 9 lat) 
Okolice Sundhari Danda. Okolice Sundhari Danda.

Każde hobby potrafi uzależniać. Wie o tym każdy, kto choć raz dał się mu ponieść. Moja przygoda z rowerem zaczęła się jeszcze w szkole podstawowej, gdzie podwórko szybko okazało się za małe i szukałem coraz to dalszych i ciekawszych tras. W tym roku poszukiwania zaprowadziły mnie wysoko ponad poziom morza, nad którym na co dzień mieszkam. Niedawno wróciłem z rowerowej wyprawy w Himalaje, gdzie zdałem sobie sprawę, że niemożliwe może stać się możliwe.



Chęć przeżycia prawdziwej przygody rowerowej zrodziła się w mojej głowie dość spontanicznie. Zapalnikiem był profil organizacji United-Cyclist, a na nim zdjęcia z różnych zakątków świata zwiedzanych na rowerze. Odkrywanie świata na dwóch kółkach nie jest czymś nowym. Ludzie od dawna organizują wyprawy rowerowe. Lecz bardzo mało ludzi pcha się z rowerem w miejsca, gdzie zdrowy rozsądek mówi "to się nie uda", "to jest niemożliwe". Właśnie ta niedostępność sprawiła, że zapragnąłem sprawdzić siebie i przeżyć rowerową przygodę życia.

Organizatorem wyprawy byli członkowie Grupy United-Cyclist. Nie jest to biuro turystyczne, lecz ludzie z pasją i ambicjami - więc już na etapie organizacji wszystko przebiegało w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Finalnie na wyprawę pojechały 22 osoby, w tym jedna kobieta. Naszym celem było pokonanie pieszego szlaku Annapurna Circuit z najwyższym jej punktem, przełęczą Thorung La na wysokości 5416 m n.p.m.

Moja przygoda rozpoczęła się 27 marca 2014 na lotnisku Chopina w Warszawie, skąd wspólnie z grupą polecieliśmy do stolicy Indii - New Delhi. Do granicy nepalsko-indyjskiej w miejscowości Sonauli (97 m n.p.m.) dostaliśmy się autokarem. Tam skręciliśmy rowery i już bez żadnego wsparcia ruszyliśmy w kierunku ośnieżonych szczytów. Podczas wyprawy praktycznie nie było momentów, kiedy jechalibyśmy całą grupą. Podgrupy jakie się tworzyły wynikały z tempa każdego z uczestników. Stąd często w poniższej relacji będzie mowa tylko o części grupy, z którą w danym momencie przebywałem.

Szlak Annapurna Circuit ma długość 120 km i zaczyna się w miejscowości Besisahar, oddalonej około 300 km na północny-wschód od granicy. Zanim jednak dane mi było zmierzyć się z morderczymi podjazdami musiałem pokonać dystans ponad 200 km asfaltem, wznosząc się kilkukrotnie na wysokość 1100 m n.p.m. i opadając do 700 m n.p.m. Dystans ten został podzielony na dwa dni. Po dojechaniu do Pokhary, szóstego co do wielkości miasta Nepalu, skończył się asfalt i zaczęła się dżungla. Inna niż ta znana mi z książek i programów Wojciecha Cejrowskiego, bez gigantycznych węży i chaszczy oplatających każdą część ciała. Dżungla, przez którą przejeżdżałem była bogata w roślinność, pełna pól ryżowych, domostw z jedną piaszczystą i kamienistą drogą. Temperatura sięgała 35°C w cieniu, ale inna strefa klimatyczna i wilgotność powietrza pozwoliły zapomnieć o słupku rtęci i jedynie po ilości wypijanej wody widziałem, jak bardzo jest ciepło. Pierwszego dnia wypiłem ponad 10 litrów, pokonując dystans 120 km. Noc przed dojechaniem do Besisahar wraz z kilkoma osobami spędziłem w dżungli. Rozbiliśmy namiot obok miejscowości, której nie jestem w stanie odnaleźć dziś na mapie.

Fragment drogi wysadzonej w skale. Fragment drogi wysadzonej w skale.


Po nocy spędzonej w namiocie budzę się przed godziną 6, obok dostrzegam dzieci z pobliskiej wioski. Dopiero po wyjściu z namiotu dzieci podchodzą, uśmiechają się trzymając szczoteczkę do zębów w ręku i ustawiają się do zdjęć. Przed godziną 7 jestem gotów do drogi i wspólnie ruszamy do miejsca, w którym zaczyna się cel naszej wyprawy, czyli himalajski szlak Annapurna Circuit.

Ci, którzy wybierają się na ten szlak muszą posiadać pozwolenia TIMS oraz ACEP, które kilkakrotnie sprawdzane są na szlaku. Podróżowanie bez nich można przypłacić grzywną, więc nie warto ich ignorować. Na każdym punkcie kontrolnym strażnik lub policjant wpisuje dane do księgi oraz stępluje pozwolenie.

Wjazd na szlak to początek mojej rowerowej wspinaczki. Besisahar położone jest na wysokości 820 m n.p.m. skąd wraz z grupą dojechałem do Chamche położonego na wysokości 1385 m n.p.m. Pierwszy dzień na szlaku obfitował w strome podjazdy, wymagające dobrego opanowania roweru pod kątem technicznym, dlatego zmęczenie pod koniec dnia było mocno odczuwalne. Na posiłek wybraliśmy uroczą knajpkę tuż przy wodospadzie. W Nepalu panuje zasada, że jeśli kupujesz jedzenie w miejscu, które oferuje miejsca do spania to nocleg wliczony jest w cenę. Noc spędziliśmy wsłuchując się w szum wodospadu. Spaliśmy w bungalowie, jak nazwaliśmy nasze miejsce noclegowe, któremu daleko było do europejskich standardów - bardziej przypominało szklarnię z betonową podłogą, na której swobodnie mogło zmieścić się 15 osób - jednakże na tym wyjeździe nikt nie oczekiwał luksusów, lepsza wydała nam się betonowa podłoga w szklarni niż rozkładanie namiotu.

Kolejny dzień zacząłem o 7 rano, na śniadanie zjadłem makaron z warzywami. Dodatkowo zamówiłem drugą porcję, którą zapakowałem do termosu z zamiarem zjedzenia w ciągu dnia. Tego dnia mieliśmy do przejechania dystans podobny do poprzedniego. Niecałe 40 km, lecz po jeszcze bardziej stromych wzniesieniach. Trasa obfitowała w coraz to bardziej oszałamiające widoki. Zobaczyłem ośnieżone szczyty sześciotysięczników, liczne wodospady i niebezpieczne drogi nad urwiskami, po których jeżdżą jeepy i przewożą turystów w wyższe partie gór. Droga jest wąska lecz z powodzeniem mijają się na niej samochody, a nawet autobusy. Przed każdym zakrętem kierowcy obowiązkowo trąbią, czym ostrzegają innych uczestników ruchu. Sposób ten sprawia, że nawet podczas jazdy rowerem nie miałem obawy przed staranowaniem przez jakikolwiek pojazd, zawsze zdążyłem zjechać do lewej krawędzi drogi. Tego dnia nocowaliśmy w Chame na wysokości 2700 m n.p.m., do którego dotarliśmy po zmroku. Nigdy nie sądziłem, że pokonanie tak krótkiego dystansu może zająć tyle czasu - w górach, to nie dystans jest wyznacznikiem trudności trasy. Po dojechaniu na miejsce, wzięciu gorącego prysznica, zjedzeniu makaronu z warzywami, wysuszeniu butów nad koksownikiem ułożyłem się w śpiworze i szybko odpłynąłem do krainy snów.

Początek dżungli. Początek dżungli.


Życie podczas rowerowej wyprawy jest do pewnego stopnia powtarzalne, a nawet bardzo schematyczne. Ponownie wstałem przed 7, by zjeść zamówione dzień wcześniej śniadanie. Tym razem odrobina urozmaicenia w postaci owsianki z jabłkiem. Tego dnia wspinałem się na swoich dwóch kółkach do miejscowości Manang, położonej prawie 1000 m wyżej niż Chame. Trasa była na tyle zróżnicowana, że praktycznie każda osoba z grupy jechała własnym tempem, a ja przez około 10 km jechałem sam. Był to pierwszy dzień, kiedy odczułem skutki wysokości i niskiego ciśnienia. Nawet na płaskich odcinkach nie można było jechać swobodnie nie łapiąc zadyszki. Krajobraz wynagradzał jednak wszystko, odsłaniając już nie tylko sześcio-, ale także siedmiotysięczne szczyty. Liczne polany osłonięte wysokimi górami nie dawały złudzeń, że byłem w sercu Himalajów. Na jednej z polan natrafiłem na stragan z własnoręcznie wykonanymi naszyjnikami, pierścionkami oraz nietypowymi ozdobami w postaci wypchanej głowy jaka. Kolejnym miejscem, w którym spędzam noc jest hotelik w Bhradze, 10 km od Manangu, do którego bez bagaży pojechałem na kilkugodzinną aklimatyzację. W Manangu odbywał się pierwszy w tej miejscowości turniej łuczniczy, na którym licznie zgromadzili się mieszkańcy oraz turyści. Po obejrzeniu kilku celnych strzałów poszedłem zasmakować "yak-burgera", była to pierwsza porcja mięsa od wyjazdu z domu. Do hotelu wróciłem około godziny 20 na zamówioną wcześniej kolację i o 21:40 leżałem już w śpiworze, spisując do pamiętnika wrażenia z kolejnego dnia.

Następny dzień wyprawy to kolejna walka z samym sobą i rozrzedzonym powietrzem. Tego dnia moim celem była miejscowość Letdar na wysokości 4200 m n.p.m., do której wraz z grupą mieliśmy podjeżdżać bardzo pomału, by możliwie najbardziej przyzwyczaić się do rozrzedzonego powietrza. Wyprawa rowerowa to nie tylko liczba przejechanych kilometrów, to przede wszystkim możliwość obserwowania ludzi, spróbowanie lokalnej kuchni, obcowania z lokalną społecznością, czy to podczas posiłku czy na ławce pod chmurką. O godzinie 17:30 docieram do miejscowości Yak Kharka, położonej 150 m niżej niż planowany dzisiejszy postój. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy dalej i noc spędziliśmy w hotelu. Przez ostatnich kilka dni stopniowo zdążyłem zapomnieć o temperaturach, jakie przywitały mnie na początku wyprawy. Po kolacji poszedłem do pokoju, w którym miałem spać. Drogę przebiegła mi urocza mysz, a po chuchnięciu z ust wydobyła się para. Spojrzałem na kolegów schowanych w śpiwory, zabrałem swój i poszedłem położyć się na ławkę na dużą salę, w której chwilę wcześniej gaworzyli turyści, a my spożywaliśmy posiłek. Koza, która ogrzewała salę skutecznie utrzymała przyzwoitą temperaturę do rana, a ja po raz kolejny przekonałem się, że jestem w stanie zasnąć w każdych warunkach.

Dwunasty dzień wyprawy to podróż po wąskich single trackach, ścieżkach z obsypującymi się kamieniami i oczywiście stromymi podjazdami, bez których byłoby już nudno. Tego dnia spora część trasy była dla mnie nieprzejezdna i musiałem pchać rower. Powodem był bardzo wymagający teren, rozrzedzone powietrze, a czasem zwyczajnie brakowało mi przełożeń w rowerze. Pchanie obciążonego roweru pod górę, czy niekiedy noszenie go przez strumienie jest wymagające i gdybym wiedział, poćwiczyłbym przed wyjazdem na siłowni również barki. Do tego wszystkiego coraz większy brak tlenu wymuszał częstsze przerwy na złapanie oddechu i dotlenienie mięśni. Po drodze zatrzymaliśmy się w  Thorang Phedi (4450 m n.p.m.).

W kierunku ośnieżonych szczytów. W kierunku ośnieżonych szczytów.


Po obiedzie i chwili odpoczynku zasnąłem na stole. Po około półgodzinnej drzemce poczułem się zregenerowany i znowu mogłem złapać za kierownice i... pchać swój rower do bazy High Camp (4850 m n.p.m.), gdzie spędziłem ostatnią noc przed przekroczeniem przełęczy. Do bazy prowadziła kręta, wąska, kamienista ścieżka, a z nieba padał śnieg i grad. Po dotarciu do celu moim oczom ukazało się kilka szeregów domków oraz duża sala z ławami, w której można było odpocząć oraz zjeść ciepły posiłek. Z pewnością może tam przenocować kilka grup turystów. Oferowane domki posiadają dość surowy standard. Ściany z surowego kamienia, łóżka zbite z surowych desek, na nich materac i kołdra z soplami lodu. Na podłodze pianka (podobnej używałem jako podkład pod panele podłogowe w mieszkaniu), pod którą jest tylko ziemia. Tej nocy ponownie zrezygnowałem z łóżka i rozłożyłem swoją karimatę w jednej z sal, na której spało około dwudziestu szerpów wraz z grupą francuskich turystów. Zostałem ostrzeżony, że cała grupa wstaje o godzinie 3 w nocy i może być to dla mnie dyskomfort.

Obudziłem się dopiero około godziny 7, na sali nie było już nikogo. Sen mam tak twardy, że nie słyszałem, jak grupa opuszczała High Camp i ruszała na szlak. Po tradycyjnym ostatnimi dniami śniadaniu w postaci owsianki z jabłkami, spakowaniu się i wypiciu herbaty byłem gotów do zdobycia najwyższego punktu wyprawy, przełęczy Thorung La położonej na wysokości 5416 m n.p.m. Zanim to jednak nastąpiło ponownie musiałem zmierzyć się z wąskimi ścieżkami, które w przeciwieństwie do dnia poprzedniego pokryte były śniegiem, który w nieubitych miejscach sięgał kolan, tak więc jazda na rowerze znów nie wszędzie była możliwa. Dotarcie na przełęcz zajęło mi około 5 godzin, był to dystans zaledwie 10 km, lecz właśnie tak pokonuje się duże wysokości. Jeden z kolegów posiadał gps z barometrem, który na przełęczy wskazywał 530 hPa - połowa tego, czym oddycham w domu, nad morzem. Po raz pierwszy byłem tak wysoko. Gdy tylko wiatr ucichł, do moich uszu dotarła niebywała cisza, jeszcze nigdy nie słyszałem takiej ciszy. Widoki jeszcze bardziej zatykały dech w piersi. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć i po kolejnym rozejrzeniu się kręcąc się wokół własnej osi musiałem ruszyć w dalszą drogę. Druga strona pasma, przez które podążaliśmy była zdecydowanie bardziej surowa i uboga w roślinność. Noc spędziliśmy na wysokości 3800 m n.p.m. w miejscowości Muktinath w bardzo urokliwym hotelu. Po odpoczynku i zjedzeniu kolacji marzyłem tylko o tym, by pójść spać. Najwytrwalsi poszli jeszcze do lokalnego pubu o nazwie Bob Marley, na co mi, niestety, zabrakło już sił.

Przedostatni dzień pedałowania prowadził prawie cały czas z górki, miła odmiana móc znów pędzić na rowerze. Szlak zaprowadził mnie do miejscowości Tatopani (1200 m n.p.m.), gdzie czekała nagroda lecz musiałem na nią zasłużyć i zmierzyć się z 75 km górskiego zjazdu po kamieniach, cytując kolegę z grupy, "wielkości telewizorów". Do celu dotarłem po godzinie 19 i od razu ruszyłem do gorących źródeł, to była nagroda! Pozwoliło mi to zrelaksować się po trudach podróży. Zimne piwo w gorącym nepalskim, betonowym basenie smakowało wybornie.

Ostatniego dnia rowerowej przygody totalnej wszyscy zjechaliśmy do miejscowości Beni (900 m n.p.m.), skąd autokarem udaliśmy się do znanej mi już Pokhary. Nadal byliśmy w górach, zdecydowanie niższych niż przez ostatnie dni lecz wąskie, kręte drogi, na których nasz autokar wielokrotnie mijał się z innymi autokarami, ciężarówkami, jeepami wymagał stalowych nerwów od nas, świeżaków na tej trasie. W Pokharze po prysznicu, kupieniu pamiątek i kolacji ruszyliśmy do granicy nepalskiej, gdzie z powrotem spakowaliśmy rowery do kartonów i udaliśmy się w drogę powrotną. Wpierw do granicy, później na lotnisko w New Delhi.



GALERIA ZDJĘĆ fot. Radek Piotrowski

Podczas wyjazdu prowadziłem pamiętnik, w którym zapisywałem wrażenia z każdego dnia wyprawy. Powyższa relacja jest zaledwie jego bardzo skróconą wersją, a wiele rzeczy - zapach Indii, cisza na Thorung La, zmęczenie i brak tlenu na stromych podjazdach są nie do opisania. Po powrocie do domu było mi ciężko się zaaklimatyzować, pierwsza myśl po wyjściu z lotniska w Warszawie była "dlaczego tu jest tak cicho? przecież jestem w mieście, jeżdżą samochody, ale żaden z nich nie trąbi, co tu się dzieje? czemu jest tu tak czysto?". Nie było mnie zaledwie trzy tygodnie, a miałem wrażenie, że zdecydowanie dłużej. Znajomi i rodzina pytała się mnie czy pojechałbym na taką wyprawę raz jeszcze. Zawsze odpowiadałem "będąc w najwyższym miejscu wyprawy, walcząc o każdy oddech, mówiłem sobie, że więcej tu nie przyjadę, dziś pojechałbym raz jeszcze". Była to pierwsza tak ekstremalna podróż na rowerze jaką odbyłem, ludzie nie jeżdżą rowerem po Himalajach, nie wożą sami swoich rzeczy, przecież są od tego szerpowie, a my? Każdy z nas miał rower z przytroczonymi sakwami, w których były ubrania, kuchenki, namiot i cała masa mniej bądź bardziej potrzebnych rzeczy. Mówią, że podróże kształcą, mnie nauczyły między innymi, że posiadanie za dużej ilości rzeczy nie zawsze jest dobre, gdy jeszcze raz pojadę w taki teren wezmę inny napęd niż przygotowałem sobie na ten wyjazd, że uśmiech jest w stanie pokonać barierę językową i można zamówić w ten sposób jedzenie, że niemożliwe stało się możliwym! Powyższym wyjazdem udowodniłem samemu sobie, że jestem w stanie w nieco ponad pół roku przygotować się na dużą wyprawę rowerową i nawet płaskie Żuławy oraz pagórkowate Kaszuby mogą służyć jako miejsce treningowe. Wiem, że jestem dopiero na początku moich rowerowych wypraw, a kolejna już w połowie lipca.

Warto spełniać swoje marzenia, nawet te, które na początku wydają się mało realne. Powyższa wyprawa wymagała ode mnie nieco zmiany stylu życia, zmiany diety, regularnych treningów w terenie i kondycyjnych na sali spinningowej. Gdy mi się nie chciało wizualizowałem sobie swój cel. Teraz wiem, że było warto i mogę powiedzieć - pedałowałem po dachu świata :)

Statystyki wyprawy:

Dystans rowerem: 522 km
Liczba dni na siodełku: 12
Czas jazdy: 160 godzin
Średnia prędkość jazdy: 12 km/h
Wysokość startowa: 100 m n.p.m.
Maksymalna wysokość: 5416 m n.p.m.

Ślad GPS


Organizator wyjazdu:
United-Cyclist

Autor relacji: Radek Piotrowski
...na co dzień jeździ i pisze blog rowerowy SundayBikers
Radek Piotrowski

Parametry trasy

  • Region Świat
  • Długość trasy 522 km
  • Poziom trudności trudny

Znajdź trasę rowerową

Opinie (32) 3 zablokowane

  • Żeby porządnie się wyszaleć, zawsze mówiłem że na rower trzeba wybrać się w góry! (3)

    Twoja wyprawa przebiła wszystko! Brawo!
    Jazda z sakwami po takich drogach to konkretny wyczyn!
    ps. a mógłbyś przybliżyć nieco koszty wyprawy?

    • 30 1

    • United-Cyclist realizuje świetne wyprawy (2)

      Ale główny organizator, to wożący się na prawo i lewo gość, który od wzrostu popularności przestał szanować ludzi. Przykre to ale prawdziwe, dlatego też nigdy więcej nie wybiorę się z jego grupą na żaden wyjazd. Szczerze NIE polecam !

      • 12 1

      • czyli co chodzi konkretnie o jedna osobę?

        • 3 1

      • nigdy wiecej z United Cyclist! Brak podstawowych zasad obycia i kultury. Ogranizacja żadna

        • 1 1

  • Pełen szacun!

    • 10 4

  • REWELACJA,Zazdroszcze wam tej wyprawy .Jedni jada a inni tylko otym czytaja

    Chyba będzie trzeba brać kredyt z banku i realizować marzenia byle nie z providenta i innych lichwiarzy :)
    Jedna kobieta to nic dziwnego na takie wyprawy nie pojadą chimeryczne złośnice, i nikt nie będzie tolerował fochów,kaprysów itp.

    • 9 4

  • Annapurna Circut

    Ja tam z buta szedłem - bylo zimno

    • 6 0

  • oja działo sie działo!

    fajna wyprawa, dająca możliwość poogladania super widoków ale tez sporo w człowieku zmieniająca. Obraz ludzi tam szczęsliwie aczkolwiek biednie żyjących odciska w głowie ślad. BYło i ciężko i warto.

    • 6 0

  • Gratulacje Rado!

    niesamowity wyczyn! pozdro

    • 5 0

  • Ciekawy gdzie oni zostawili pusty butelki wody, coca-cola i pepsi-cola???? (2)

    Bo każdy turysta to świnia.

    • 3 13

    • A skąd wiesz że turyści to świnie i śmiecą ?

      Ty pewnie swojej trolowej d..y nie ruszysz z przed komputera dalej niż do kibla i lodówki ...

      A jeśli już się gdzieś kiedyś wybrałeś to też byłeś turystą czyli - też świnią :)

      Weź sobie kolejną paczkę chipsów i siedź dalej bo nie jesteś w stanie zapewne nic ciekawego w swoim życiu zrobić

      • 6 0

    • Jest rozwinięta infrastruktura. Wyrzucasz do kosza w pobliskiej wiosce i jest OK. Annapurna nie tonie w śmieciach.

      • 2 0

  • Serdecznie gratuluję - byłem tam na nogach w 2012 - jest pięknie - na rowerze na pewno było trudniej - ale też bym jeszcze raz pojechał

    • 2 1

  • Panie Radku (1)

    Jaki rower na taki wypad?

    • 1 0

    • Żeby jeździć po takich kamulcach, to tylko rower górski !

      Rowery trekkingowe nie mają tu szans,
      Poza tym dobre opony i zdecydowanie twarde drutowane, nie żadne kewlarowe !

      • 2 0

  • Radek to Hercules.

    Świetny artykuł i fajna relacja. Pomyśl o zamieszczeniu gdzieś pełnej relacji z wyprawy

    • 3 1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

MH Automatyka MTB Pomerania Maraton - Kwidzyn - Miłosna (1 opinia)

(1 opinia)
80 - 115 zł
zawody / wyścigi

Nocny Duathlon - Airport Gdańsk

zawody / wyścigi

Cross Duathlon Gdańsk

89 zł
bieg, zawody / wyścigi

Znajdź trasę rowerową

Forum